Wyjazd
planowany od kilku lat (mapy i przewodniki kiszą się w szufladzie),
ale zawsze albo brak urlopu, albo kasy, no i pytanie z kim. W końcu
we wrześniu 2013 podejmuję decyzję – sama, własnym wiekowym
(rocznik 1993) autem. Udaje mi się przekonać kierownictwo, że
zakład jakoś przetrwa beze mnie przez miesiąc, kupuję bilety na
prom i czytam, co mi tylko na temat Islandii wpadnie na ekran.
Większość zgodnie odradza maj, bo to jeszcze zima i sporo dróg
zamkniętych, ale decyzja już zapadła.
Przed
wyjazdem oddaję auto do warsztatu, co – jak się później okazało
– było moim największym błędem, zwieńczeniem napraw „tragedii
nie ma, ale lepiej przed długą podróżą zrobić” jest
ustawienie zbieżności kół.
Obostrzenia
celne są przy wjeździe do Islandii są dość rygorystyczne, z
opcji alkoholowych wybieram 3 l wina i 6 l piwa (plus małe co nieco
na prom), biorę też tytoń z przydatkami, bo dopuszczalna ilość
papierosów na pewno mi nie wystarczy. Jedzenia prawie nie mam, bo
wolno wwieźć tylko 3 kg suchej karmy, zwłaszcza polskie kabanosy
są na cenzurowanym, za to ze sprzętem się nie ograniczam. Trudno
potem wytłumaczyć niemieckiej policji (rutynowa kontrola
przygraniczna), że jedna osoba potrzebuje na 4 tygodnie tyle
namiotów, śpiworów i karimat.
Wyjeżdżam
w piątek po pracy, auto mam dzielne, ale powolne, do przejechania
1300 km – prom odpływa z Danii ok. 15 w sobotę, a po drodze
zakładam jeszcze małą drzemkę. W Danii lato, w kolejce na prom
sporo aut terenowych, moje trochę odstaje standardem od reszty, ale
mam w razie czego skrzynkę z przydasiami, co nieco umiem naprawić
samodzielnie. Jest też jedna rowerzystka, jak się później okazuje
moja współlokatorka w kabinie, emerytka z Belgii, ma czas więc
wyjeżdża na minimum pół roku, trochę jej zazdroszczę.
Na
stronie armatora, w opisie kabiny była lodówka, więc zrobiłam
sobie kilka słoików sałatki jarzynowej, lodówki brak, udało mi
się zjeść dwa słoiki, trzeci efektownie wybucha przy próbie
otwarcia, dobrze, że mam jeszcze kilka kanapek. Upada też plan
parzenia własnej kawy (lubię sypaną siekierę, to co serwują na
promie jest nie do przełknięcia) po zapłaceniu 11 zł za 200 ml
wrzątku. Na szczęście mam piwo, które i tak muszę zniszczyć
przed lądowaniem, żeby nie przekroczyć limitów.
Prom
dopływa do celu (Seydsfjordur) we wtorek rano, po drodze jeszcze
kilkugodzinny postój na Wyspach Owczych, gdzie jest niewiele powyżej
zera, niestety wszystkie ciepłe ciuchy leżą w samochodzie, więc
biegam po miasteczku żeby się rozgrzać, ale przyjemności z tego
niewiele, na dodatek trochę pada.
O
ile Wyspy Owcze wyglądały z pokładu smutno – zielone i zamglone,
to Islandia przygnębiająco – czarno – biało - buro.
Na
dzień dobry mam pecha – moje auto idzie do szczegółowej
kontroli, co prawda przemycam tylko kilka kanapek ze schabowym, bo
nie zjadłam po drodze, ale na widok psa wpuszczanego do auta miękną
mi nogi i żałuję, że nie zjadłam wszystkiego na siłę. Na
szczęście pies szuka innych frykasów, kanapki uratowane. Dopiero 2
godziny po lądowaniu jestem wolna.
Widoki
zimowe, temperatura -4 st., na poboczu zaspy do 3 m wysokości, po
raz pierwszy cieszę się, że przyjechałam tu samochodem, a nie
rowerem. Postanawiam objeżdżać wyspę od strony południowej,
powinno być trochę cieplej.
Cały
dzień oswajam się z temperaturą i wiatrem, gotuję w aucie, bo na
zewnątrz nawet osłonka nie pomaga, za to za przełęczą śniegu
prawie nie ma. Wysiadam tylko na 10-15 minut w każdym atrakcyjnym
miejscu, a jest tego sporo: wodospady, klify, lodowe laguny, jęzory
lodowca, renifery. Islandia to wspaniały kraj dla leniuchów,
mnóstwo pięknych miejsc jest dostępnych praktycznie z samochodu.
Wieczorem, ok. 21 wychodzi słońce, a ja docieram do podnóża
najwyższej góry Islandii – Hvannadalshnukur, tu będę spać. Na
Islandii prawie nie ma drzew, parking jest widoczny z drogi, w spaniu
mi to nie przeszkadza, ale z załatwianiem potrzeb fizjologicznych
jak na patelni mam problemy do końca pobytu, na szczęście ruch
jest znikomy.
Na
parkingu stoi jeden samochód, po jakimś czasie z góry schodzi
piątka studentów, weszli na szczyt, ale pogodę mieli kiepską,
sporo błądzili i zamiast 10-12 godzin zajęło im to prawie 15.
Stanowczo odradzają mi samotne przejście przez lodowiec. Oczywiście
mam ze sobą cały sprzęt, liczę na to, że rano pojawi się jakaś
ekipa i uda mi się do niej przywiązać, ale nic z tego. Szkoda, bo
pogoda zrobiła się przepiękna – szczyt widać praktycznie cały
czas, co jest o tyle istotne, że na Hvanna nie ma oznakowanego
szlaku, tylko kilka kopczyków, a najdokładniejsza mapa jaką udało
mi się zdobyć to 1:100 000. Dochodzę tylko do granicy śniegu,
nawet nie zakładam raków. Gdyby coś poszło nie tak, miałabym
marne szanse na ratunek, o tej porze prawie nikt tu nie wchodzi.
Kawa,
jajecznica i jadę dalej – kolejne jęzory lodowca, wodospady i
długa wycieczka po rezerwacie Skaltafell. Zapominam o kremie UV,
więc po powrocie do auta wyglądam jak po wakacjach w Bułgarii.
Na
drugi nocleg znajduję magiczne miejsce na porośniętym mchem polu
lawowym w okolicy Kirkjubaerklastur, tym razem jestem solidnie
osłonięta, nawet auta nie widać z drogi.
Kolejny
dzień zaczynam od plaży w Vik – czarny, miałki piach,
niesamowite skalne formacje, żeby nie porywisty wiatr, przyjemnie
byłoby się trochę pobyczyć. Kolejny wodospad w Skogar i wycieczka
w górę rzeki. Niestety jeszcze działam jak w gorączce, chcę
zobaczyć jak najwięcej już, teraz, zaraz, później będę tego
żałować, trzeba było zabrać namiot i wypuścić się na dwa dni.
Na parkingu znajduję pierwszą publiczną toaletę, nawet myję
głowę. Trochę się zaniedbuję higienicznie na takich wyjazdach,
ale wieczory i poranki są lodowato zimne, śpię sama, ludzi też
niewiele spotykam.
Objeżdżam
jeszcze słynny Eyjafjallajokum i postanawiam zapuścić się w
interior, tj. dojechać jak najdalej dam radę i z buta. Zaliczam
swoją pierwszą drogę terenową F26, śniegu coraz więcej, z
emocji mózg mi przestaje funkcjonować, wybieram się z małym
bidonem wody (bo przecież wody na Islandii pod dostatkiem), w
letnich trekach, bez stuptutów i rakiet śnieżnych – ostatnie
dwa dni mnie trochę rozpieściły, poza tym mam iść drogą
terenową, wiec liczę na ślady samochodów. Cel to gorące źródła
w Landmannalaunngar, jakieś 30 km od samochodu. Podobno latem jest
to bardzo kolorowa okolica, góry z riolitu, teraz prawie wszystko
jest białe.
Początek
jest niezły, koleiny widoczne, nawet jak się nie da po nich iść
(zarwany lód), to przynajmniej orientacyjnie nie mam kłopotów, po
przekroczeniu granicy parku narodowego, tuż za zakazem jazdy poza
wyznaczonymi drogami zaczyna się szaleństwo – ślady terenówek
zaczynają się rozjeżdżać we wszystkich kierunkach, na mapę
znowu nie mogę liczyć (1:100 000). Błądzę kilka godzin, kiedy
ślady wyraźnie odjeżdżają w złym kierunku, ponieważ już
późno, rozbijam namiot i ściągam przemoczone buty. Pluję sobie w
brodę, że nie zabrałam puszki piwa. Rano wracam po swoich śladach
– śnieg zmrożony, wiec idę dużo szybciej, okazuje się, że
obrałam zły kierunek już na początku PN – jakieś 15 stopni
pomyłki. Stoi tam nawet znak ograniczenia prędkości, tylko żaden
ślad nie prowadził właściwą drogą i to mnie zmyliło. Brak
kolorowych widoków i wizja gorącej kawy przesądzają o powrocie do
samochodu.
Wracam
na normalną drogę, zatrzymuję się przy kilku atrakcjach – mały
skansen (zamknięty), wodospad i elektrownia, dalej kieruję się na
Golden Circle, czyli najbardziej znane islandzkie atrakcje –wodospad
Gullfoss i pole geotermalne Geysir.. Po kilku dniach samotności
zderzenie z cywilizacją jest trochę bolesne - około setki
zwiedzających, kawiarnie, restauracje i zajęte parkingi, oglądam
co jest do oglądania i uciekam, ciekawe co tu się dzieje w sezonie?
Kolejne znane miejsce – Pingvellir, postanawiam zwiedzić przed
najazdem turystów, czyli wcześnie rano („skoro świt” nie jest
tu najlepszym określeniem, bo jasno jest prawie całą dobę). Na
nocleg rozbijam się koło małej jaskini lawowej – 3 km szutrówką
od głównej drogi, dawniej zamieszkałej przez ludzi (dobre warunki
na nocleg, ale wybieram swój namiot), za jaskinią ciągną się
fantastyczne formacje z lawy. W ciągu 3 godzin pojawia się jeden
samochód, zaglądają do jaskini i wyraźnie rozczarowani odjeżdżają
po kilku minutach.
Skończyły
mi się normalne papierosy, od dziś każdego wieczoru przed
rozstawieniem namiotu szykuję skręty na kolejny dzień, wypijam 1
piwo (limity) i robie notatki.
Ranek
jest lodowato zimny i wietrzny, podjeżdżam pod Pingvellir, gotuję
owsiankę w samochodzie i dopiero po godzinie decyduję się na
wyjście. Jest pusto, czyli tak jak lubię, ale trasa okazuje się
dużo krótsza niż się spodziewałam i już w południe ruszam
dalej. W Selfoss robię zakupy – islandzkie parówki okazują się
całkiem niezłe, tankuję i spłukuję auto. W Islandii sporo dróg,
nawet tych głównych, to szutrówki, dlatego na większych stacjach
są darmowe myjnie.
Zaczyna
padać, wiec ruszam do jaskini Arnarker, na drodze dojazdowej jest co
prawda zakaz wjazdu, ale nikt mnie nie widzi. Jaskinia niewielka,
ciekawe nacieki w kształcie zębów. Kiedy próbuję się oprzeć o
strop, kawałek zostaje mi w ręku, pomimo kasku przestaję się czuć
bezpiecznie i wracam na powierzchnię.
Kolejna
jaskinia, a w zasadzie tunel lawowy ma w wielu miejscach pozarywany
strop, dzięki czemu można kawałek przejść bez latarki. Im
głębiej, tym więcej lodowych stalagmitów, są przepiękne, ale
tak liczne, że nie daję rady przejść całego tunelu (ok. 1 km).
Wciąż
pada, jadę do Hveragerdi (rejon geotermalny), w miasteczku w każdym
ogródku coś dymi, kawałek dalej mogę sobie do woli łazić
pomiędzy wodnymi i błotnymi gorącymi źródłami, oprócz mnie nie
ma nikogo.
Jeszcze
jedno miejsce geotermalne, pogoda się pogarsza, wieje już tak
mocno, ze nadrywa mi drzwi od auta, teraz żeby je zamknąć muszę
trzaskać z całej siły. Dobrze, że całkiem nie wypadły.
Wjeżdżam
w totalne odludzie, na półwysep Reykjanes, przy wjeździe
ostrzeżenie, ze droga nie jest odśnieżana i może być
nieprzejezdna, ale moja (te -)renówka daje sobie radę. Nad jeziorem
Kleifar szukam miejsca na rozbicie namiotu i znajduję ...
rozpalonego grila (w deszczu i przy huraganowym wietrze!). Kawałek
dalej stoi samochód, z którego co jakiś czas wyskakuje babka
obrócić kielbaski, facet porządkuje wędki i zbiera się nad
jezioro, w środku siedzi dzieciak i czeka na kolację. Widocznie
nie taka ta pogoda zła jak na Islandię.
Rano
kolejne pola geotermalne, w tym Krisuvik, jest niesamowity, o wiele
ciekawszy niż Geysir, klifowe wybrzeże itp. Znowu trafiam na
autokar z turystami – przy moście łączącym dwie płyty
kontynentalne, widokowo nic specjalnego (chyba, że porównać to z
podobnym miejscem na Bornholmie), ale to żelazny punkt wycieczek.
Uciekam stamtąd na widok kolejnego autokaru.
A
potem robi się trochę nudno – podjeżdżam pod Blue Lagun,
kolejny żelazny punkt każdej wycieczki, ograniczam się do oględzin
z zewnątrz i usmażenia jajecznicy na parkingu. Aż do Reykjaviku
jest płasko, na drodze robi się tłoczno, zaliczam tylko jakiś
sklep spożywczy i omijam stolicę Islandii szerokim łukiem, to
znaczy obwodnicą. Nie czuję się na siłach, żeby szukać parkingu
i zwiedzać miasto po kilku dniach bez kąpieli. Zaczynam sobie
powoli uświadamiać, ze zbyt intensywnie zwiedzam, jeszcze tydzień
nie minął, a ja mam 1/3 zaplanowanej trasy za sobą, długi dzień
– ciemno jest może przez 2 godziny na dobę, brak towarzystwa i
„łakomstwo” na widoki.
Za
Reykjavikiem znowu robi się pięknie, objeżdżam fiord, po drodze
oczywiście wodospady, w tym jeden ok. 200 m – tu już nie da się
dojechać, co mnie cieszy, bo mam niedosyt chodzenia. Do wodospadu
prowadzi oznakowany szlak, który w pewnym momencie dochodzi do
rzeki, o tej porze roku rwącej i głębokiej, na drugą stronę jest
przeciągnięta tylko stalowa lina do przytrzymania. Oczywiście
próbuję przejść, ale przy trzecim kroku wpadam do pół uda i
prawie się wywracam. Na szczyt, skąd zaczyna się wodospad
podchodzę z niewłaściwej tj. mniej widokowej strony, ale i tak
jest bosko.
Po
powrocie do samochodu stwierdzam spory ubytek powietrza w jednym
kole, na szczęście mam pompkę.
Ruszam
na półwysep Snaefellsnes z głównym bohaterem powieści J. Verne
„Podróż do wnętrza ziemi”, czyli wulkanem Snaefellsjokull. Po
drodze mijam miasteczko Borganes, jest już późno i kusi mnie, żeby
się rozbić na kempingu, ale jak większość, w maju jest jeszcze
zamknięty. Na półwyspie udaje mi się znaleźć odpowiednie
miejsce na nocleg dopiero po 22, za to jakie – prawie las tj.
drzewa są wyższe ode mnie. Jest tu nawet wytyczony szlak
turystyczny o długości – uwaga – 400 m, a na szlaku aż 2
punkty widokowe. Niestety jako jedyny zadrzewiony teren w okolicy
jest cały usłany papierzakami.
Na
półwyspie znajduję rzekę we wnętrzu góry, widowiskowe klify i
formacje skalne, kolejną jaskinię, oraz miasteczko Stykkisholmur z
naturalnym skalnym portem. Generalnie islandzkie miasteczka są
brzydkie, domy z prefabrykatów i jakiś taki nieład, tu na
szczęście nie udało się zepsuć widoków. Z portu widać zatokę
Breidafjordur z prawie 3 tysiącami wysepek. Później objeżdżam
jeszcze całą zatokę i znajduję kolejny zagajnik, tym razem
rozbijam się już o 18, bo kolejna taka okazja jest mało
prawdopodobna.
Rano
paskudnie, mży i wieje, ale twardo ubieram kolejną warstwę i włażę
na jakiś wygasły krater, po kolejnych widokowych miejscach docieram
do najmocniejszego jak dotąd źródła geotermalnego, barierki są
bardzo blisko i można oberwać wrzątkiem, a później do Reykholt,
gdzie jest kamienna niecka i mały staw z ciepła wodą – bliższe
oględziny zniechęcają mnie jednak do kąpieli. W międzyczasie się
wypogadza, jadę do kolejnej miejscowości, gdzie są cywilizowane
baseny termalne, a wypadałoby się już wykapać. Są, ale w maju
jeszcze zamknięte. Uciekam od cywilizacji i robię sobie wycieczkę
do chyba najdłuższego w Islandii tunelu lawowego Surtshellir, droga
terenowa jest zamknięta, zresztą i tak bym swoim autem nie
przejechała, ale to gwarancja, że nikogo oprócz mnie tam nie
będzie, tym chętniej zasuwam 8 km w jedną stronę. Tunel ma 3,5 km
długości, wielkością przypomina norweskie tunele samochodowe na
bocznych drogach, miejscami leżą zwały gruzu. Nie przechodzę
całej, bo robi się nudno, żadnych większych nacieków, ani
formacji lodowych. Wieczorem rozbijam się w pobliżu kolejnego
tunelu Vadgelmir, tu już jest zakaz wstępu bez przewodnika.
W
nocy budzi mnie dziwny hałas i mocne uderzenia w namiot, coś jak
spadające kamienie, tylko cholera wie skąd, bo żadnych skał w
okolicy nie ma. Krzyczę, hałas się oddala, wiec otwieram namiot, a
tu stoi sobie 5 koników (koleżanka, pasjonatka koni uświadomiła
mnie później, że to żadne koniki, tylko kuce islandzkie), skopały
mi namiot i patrzą, co ja robię na ich pastwisku. W namiocie lekko
rozerwane wejście, da się spać, ale na resztę nocy przenoszę się
do samochodu.
Rano
ruszam na foki, czyli objeżdżam półwysep Vatness kiepską
szutrówką, znajduję jedną kolonię, ale przy moim słabym wzroku
dopiero po dłuższej chwili orientuję się, ze to foki, a nie
kamienie. Leżą po drugiej stronie zatoki, więc trzeba mieć
lornetkę lub dobry teleobiektyw, ja nie mam. Przejazd szutrówką
zajmuje mi mnóstwo czasu, a potem znowu zaczyna padać. Łapię
lekkiego doła (zmarnowana pogoda za kierownicą), więc jak znajduję
czynny kemping, to przepuszczam jakieś 18 zł za nocleg i jeszcze
kupuję wielką czekoladę z orzechami. Pierwsza kąpiel pod
prysznicem, po której śmierdzę zgniłymi jajami, bo ciepła woda z
naturalnego ujęcia.
Patrzę
na mapę i wpadam w lekką panikę – minął tydzień, a tu
Islandia się kończy, co ja będę robić przez następne dwa
tygodnie? Wpadam na pomysł przebukowania biletów na prom, ale po
rozmowie z biurem armatora szybko mi przechodzi – musiałabym w
zasadzie kupić nowy bilet za 1400 zł. Rewiduję plany i postanawiam
od teraz delektować się Islandią.
Pogoda
nie rozpieszcza, szaro, buro i mży, „zwiedzam” Akureyri, głównie
ogród botaniczny, gdzie zamiast roślin są tabliczki, a potem jadę
na wodospad Godafoss – jest ogromny, przy tej pogodzie wygląda
trochę przerażająco. Znowu pompuję koło, ale tak jakoś bez
głębszej refleksji, dlaczego mi to powietrze schodzi.
Znajduję
na mapie jeszcze jeden wodospad, do którego trzeba dojechać ponad
30 km po kiepskich szutrach, a potem jeszcze kilka km z buta,
ponieważ mam mnóstwo czasu to jadę. Na miejscu zaczynam się
martwić o powrót, bo po drodze są dwie górki pod które mogę nie
podjechać, a do najbliższej farmy jakieś 10 km. Teoretycznie do
wodospadu jest znakowany szlak, ale oznaczenia (drewniane paliki) są
w większości pod śniegiem, nie mam żadnej mapy, wodospad jest w
głębi skał i prawie do końca szlaku go nie słychać. Po dłuższym
błądzeniu udaje mi się znaleźć cel – Aldeyarfoss, warto było.
Powrót do auta po własnych śladach idzie mi łatwiej, rozbijam
namiot na kawałku gliniastego podłoża, bo wszędzie lawa. Zaczyna
padać grad. Rano namiot jest zasypany śniegiem, a mgła jest tak
gęsta, że o znalezieniu wodospadu mogłabym zapomnieć, gratuluję
sobie wczorajszej decyzji, wydłubuję namiot z gliny i z duszą na
ramieniu ruszam z powrotem. Górki udaje mi się pokonać w 3 i 4
podejściu, dzielne autko, obiecuję sobie, że po powrocie do domu
zafunduję mu porządne mycie (od pyłu na szutrówkach zabetonowała
mi się trochę klapa od wlewu paliwa, jest duża szansa, ze przy
którymś tankowaniu ją urwę).
Pada
cały czas, znowu jestem przy Godafoss, odkrywam wolnostojący,
ogrzewany kibelek publiczny z widokiem na wodospad. Gotuję zupę,
kawę, a potem jeszcze jajka – będą z majonezem na później.
Ciepło, syto, przyjemnie, spędzam tu jakieś dwie godziny. Kolejny
przystanek Husavik – przystań „wielorybników”, postanawiam
zaszaleć i za prawie 60 E kupuję bilet na safari kutrem na kolejny
dzień. Włażę na pobliskie wzgórze, a potem rozbijam się na
zamkniętym polu namiotowym pod miasteczkiem.
Rano
wpraszam się do kibelka w piekarni i czekam na swój kuter. Razem ze
mną wsiada ok. 15 osób, podobno to niewiele. Wieloryby (tym razem
tylko płetwale karłowate) nie są najlepszym tematem do
fotografowania, nie wiadomo gdzie i kiedy się pojawią nad
powierzchnią wody, więc udaje mi się „upolować” tylko
grzbiety.
Po
południu docieram do kanionu Asbyrgi, kanion ma kształt ogromnej
podkowy i choć jest ciężki do sfotografowania z poziomu ziemi,
robi wrażenie. Jest kemping (pozamykane prysznice sugerują, że
zamknięty) i czynna toaleta dla zwiedzających, wiec robię obejście
kanionu i rozbijam namiot. Następnego dnia idę na dłuższą
wycieczkę znakowanym szlakiem (w jedną stronę 34 km, ponoć nie do
przejścia z powodu śniegu), na wszelki wypadek zabieram namiot. To
rezerwat, nie wolno spać na dziko, ale w połowie drogi jest małe
pole namiotowe. Pogoda byle jaka, udaje mi się przejść 2/3 szlaku,
od któregoś momentu jest sporo śniegu, ale zatrzymuje mnie dopiero
spora rzeka, jakoś nie mam ochoty rozbierać się do majtek, a
trzeba ją przejść w bród 2 razy. Wracam w okolice Hljodaklettar –
zjawiskowych skał wyżłobionych strumieniami lawy i rozbijam się
na „polu namiotowym”, tzn. udaje mi się znaleźć kawałek
podłoża bez śniegu. Liczę na poprawę pogody (zdjęcia!), ale
rano sypie śnieg i jest jeszcze gorsza widoczność.
Kiedy
wracam do samochodu prysznice są otwarte, czyli ktoś zauważył
moje auto, podjeżdżam więc do pobliskiej Informacji Turystycznej i
pytam, czy mam coś płacić za te ostatnie dwie noce – byłam
pewna, ze usłyszę „nie trzeba”, a tu surprise – na początek
ochrzan za spanie w rezerwacie bez zezwolenia, a potem wypytywanie
gdzie sikałam i czy przypadkiem nie co gorszego, bo przecież WC na
polu namiotowym zamknięte. Tak mnie zaskoczył, że poszłam w
zaparte i do końca trzymałam się wersji, że ja wcale nie sikam, o
innych sprawach nie wspominając (jak powszechnie wiadomo,
dziewczynki takich rzeczy nie robią). Facet nie wyglądał na
przekonanego, ale w końcu machnął ręką i nabił na kasę jakąś
astronomiczną kwotę i tu kolejna niespodzianka – padł terminal i
nie udało mi się zapłacić. Uff.
Planowałam
jechać nad jezioro Myvatn, ale prognozy pogody na kolejne 3 dni
kiepskie, więc bez jakichś konkretnych planów ruszam na półwysep
Melrakkasletta, po drodze zero sklepów, jedzenie się kończy, w
nagrodę trafiam na kierunkowskaz do atrakcji – 7 km ścieżki nad
klifowym wybrzeżem, trzeba tylko dojechać kawałek drogą dla
terenówek. Daję radę. Widoki pierwsza klasa, nawet maskonury tam
były, choć to nie ich czas, niestety zauważyłam je dopiero w domu
na zdjęciach.
Rano
znowu namiot zasypany śniegiem, jadę do najbliższej miejscowości,
ale sklep jeszcze zamknięty, a basen w remoncie, więc robię sobie
kawę w aucie. W sklepie słyszę ekspedientkę mówiącą po polsku,
pytam, czy ma jakieś dobre wieści o pogodzie, odpowiada, że wiosna
już była, tydzień temu, nawet grillowali. Od razu przypomina mi
się scenka znad jeziora.
Jadę
dalej, pogoda coraz gorsza, wjeżdżam na fragment głównej drogi
krajowej, który prowadzi przez interior, jest biało jak okiem
sięgnąć, widać tylko czarną wstążkę drogi, a i ta miejscami
jest zasypana. Mam opony wielosezonowe, ale i tak jadę 20 km/h.
Przejeżdżam jakąś przełęcz i nagle widać słońce, jest
zimowo, ale pięknie, udaje mi się dojechać pod kolejne dwa
wodospady, a potem śnieg nagle się kończy, przede mną parująca
żółto-pomarańczowa góra i smród siarki, jestem w raju, czyli
nad jeziorem Myvatn, mam zamiar spędzić tu całe 3 dni, wiec szukam
czynnego kempingu. Na 6 jeden jest czynny, hura! Dziś tylko kąpiel,
piwo i spacer po okolicy.
Leniwy
poranek, kawa, śniadanie, po 8 się wypogadza. Wypadałoby wykapać
się w końcu w jakichś wodach termalnych, boję się wejść do
naturalnej groty z ciepłą wodą (Storragia) – jako wspomaganie
wyjścia jest tylko cienki sznurek, w okolicy jest kopia Błękitnej
Laguny, ale rzut okiem na cennik i stwierdzam, że wezmę kolejny
prysznic – śmierdzi tak samo. Zwiedzam moją „rajską” górę,
czyli Namafjall i obszar geotermalny Hverir, wracając do samochodu
mijam grupę ludzi obutych w foliowe worki, turyści z autokaru. Po
drugiej stronie jeziora jest jeszcze jedna mało ośnieżona górka,
ale widoki z góry trochę rozczarowują, płaty śniegu sprawiają
„brudne” wrażenie, na deser oglądam pseudokratery. Wieczorem
próbuję posiedzieć z piwem przy namiocie (mam duże krzesło
turystyczne, z oparciem), ale tak wieje, że pomimo puchówki chowam
się w samochodzie.
Kolejny
dzień, geotermalny obszar Kraftla, tu miejscami śniegu po pachy,
więc używam rakiet. Trafiam też na górę z parującym żużlem,
kilka lat po wybuchu, a to jest wciąż ciepłe. Na obiad szaleństwo
– smażę sobie placki drożdżowe, a potem moczę nogi w kolejnej
grocie (Grottagia), tu jest dobry dostęp, ale woda ma ok. 50 stopni,
więc na kąpiel za gorąca. Zwiedzam jeszcze Dumborgir pełen
ciekawych formacji lawowych.
Kolejny
dzień, łażę sobie nad jeziorem i po wygasłym kraterze, około
południa zwijam namiot i jadę dalej. Znowu krajówka przez interior
– śnieg, śnieg, śnieg, docieram do Egilstadir, blisko
Seysfjordur, ale jeszcze kilka dni mi zostało, wiec tylko robię
zakupy i jadę wzdłuż jeziora na kolejny sławny wodospad –
Hengifoss. Na wszystkich parkingach w okolicy zakazy biwakowanie,
więc trochę muszę się naszukać miejsca na nocleg, trafia się
„zagajnik” modrzewiowy. W nocy wiatr wyrywa mi szpilki i wywiewa
rzeczy z przedsionka, rano znajduję wszystko na sąsiednich
drzewkach. Wynajduję sobie kolejny wodospad (Strutsfoss) z ciężkim
dojściem, trochę błądzę, pogoda się psuje, więc jadę szukać
kolejnych atrakcji. Po drugiej stronie jeziora odkrywam las, taki
prawie prawdziwy, od normalnego różni się tabliczkami
informacyjnymi na co większych okazach i wielkością, postanawiam
tu wrócić przy bardziej sprzyjającej pogodzie i próbuję dojechać
do bardzo malowniczych klifów.
Przed
zjazdem z głównej drogi informacja – droga nieprzejezdna za 30
km, czyli gdzieś w okolicy „mojej” atrakcji. Dojeżdżam do
szlabanu i rozbijam namiot. Tu to już nie powinno być żywego
ducha, a jednak. Pojawia się typowa islandzka terenówka, czyli
prawie czołg, olewa szlaban i ... już po kwadransie jest z
powrotem. Znaczy jak jest zakaz, to nie da się przejechać niczym.
Rano niestety pogoda jeszcze gorsza, temperatura ok. 4 stopni, psycha
mi trochę siada, więc wracam do Egilstadir na basen – mój
pierwszy w Islandii.
Basen
- jak większość tutaj - odkryty, sporo ludzi z małymi dziećmi,
może przesadzam z tym narzekaniem na pogodę? Porządnie wymoczona
ruszam dalej już w lepszym humorze, zostały mi jeszcze do
objechania fiordy wschodnie. Znajduję jakąś drogę widokową
wzdłuż Mjoifjordur, na początku ostrzeżenie o 18% nachyleniu i
przekreślony osobowy samochód z przyczepką, ja nie mam przyczepki,
więc jadę. Początek niewinny – zwykła szutrówka, potem trochę
śniegu, więcej śniegu, droga pnie się w górę, jeszcze więcej
śniegu – teraz już nie tylko na poboczu, ale i na drodze.
Zaczynam się zastanawiać, czy jak przejadę przełęcz, to później
dam radę wrócić. Kiedy wysokość śnieżnych ścian na poboczu
przekracza dwukrotnie wysokość mojego autka, decyduję się na
wycof. Zawracam chyba na 15 razy, to dobry wynik.
Jadę
na kolejne fiordy wschodnie: Reydarfjordur i Faskrudfjordur. Widoki
piękne, dodatkowo trafiam na pole namiotowe z czynnymi sanitariatami
(ciepła woda!), za które nie muszę płacić, bo panu się nie chce
papierów wypełniać.
Objeżdżam
resztę fiordów wschodnich, aż do miasteczka Djupivogur, które
odpuściłam sobie pierwszego dnia – tu ciekawe rzeźby jajek przy
paskudnej fabryce, zwiedzam też małą wystawę kamieni. Kobieta
która to wszystko nazbierała zmarła kilka lat temu, kolekcja jest
imponująca, większość okazów pochodzi z tej części Islandii.
Znowu
pompuję koło. Wracając ładuję się na drogę Oxi – łatwiejsza
terenówka z ostrym podjazdem, moje biedne autko krztusi się
okrutnie, ale jakoś daje radę, śniegu zdecydowanie mniej niż na
ostatniej przełęczy, jestem szczęśliwa, na noc rozbijam się tuż
przy głównej drodze i małym wodospadzie. W nocy mróz, woda mi w
butelkach pozamarzała, za to od rana piękne słońce. To już
ostatni dzień na Islandii, jadę do odkrytego trzy dni wcześniej
lasu i obchodzę wszystkie ścieżki, udało mi się przespacerować
jakieś 15 km, chyba lasu najbardziej mi tu brakuje. Wracam do
samochodu i znowu wydaje mi się, że mi powietrze trochę zeszło, z
przerażeniem stwierdzam brak bieżnika i sterczące druty po
wewnętrznej, z zewnątrz wygląda ok. Próbuję zmienić koło na
zapasowe, ale śruby mam tak zapieczone, ze nawet skakanie po kluczu
nie pomaga, z duszą na ramieniu jadę do najbliższego miasteczka i
kupuję dwie najtańsze opony, co i tak kosztuje mnie majątek,
postanawiam po powrocie do Elbląga zabić klienta, który ustawiał
mi zbieżność.
Jeszcze
tylko 2 wodospady i wracam do Seydisfjordur, prom już stoi, zwiedzam
miasteczko i kładę się spać. Rano znowu brzydko, mgła i sypie
śnieg, ale wybieram się na ostatnią krótką wycieczkę
(wodospady). Trzy dni na promie mijają szybko w towarzystwie dwóch
niemieckich współlokatorek i kartonu wina , jeszcze tylko 1300 km
na moich cennych oponach i znowu do pracy.
Więcej
zdjęć: http://tnij.org/bkzgsu7
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz