piątek, 27 lutego 2015

Wielka islandzka majówka 25.04 – 25.05.2014 autorstwa poszukiwaczki Marty


Wyjazd planowany od kilku lat (mapy i przewodniki kiszą się w szufladzie), ale zawsze albo brak urlopu, albo kasy, no i pytanie z kim. W końcu we wrześniu 2013 podejmuję decyzję – sama, własnym wiekowym (rocznik 1993) autem. Udaje mi się przekonać kierownictwo, że zakład jakoś przetrwa beze mnie przez miesiąc, kupuję bilety na prom i czytam, co mi tylko na temat Islandii wpadnie na ekran. Większość zgodnie odradza maj, bo to jeszcze zima i sporo dróg zamkniętych, ale decyzja już zapadła.


Przed wyjazdem oddaję auto do warsztatu, co – jak się później okazało – było moim największym błędem, zwieńczeniem napraw „tragedii nie ma, ale lepiej przed długą podróżą zrobić” jest ustawienie zbieżności kół.

Obostrzenia celne są przy wjeździe do Islandii są dość rygorystyczne, z opcji alkoholowych wybieram 3 l wina i 6 l piwa (plus małe co nieco na prom), biorę też tytoń z przydatkami, bo dopuszczalna ilość papierosów na pewno mi nie wystarczy. Jedzenia prawie nie mam, bo wolno wwieźć tylko 3 kg suchej karmy, zwłaszcza polskie kabanosy są na cenzurowanym, za to ze sprzętem się nie ograniczam. Trudno potem wytłumaczyć niemieckiej policji (rutynowa kontrola przygraniczna), że jedna osoba potrzebuje na 4 tygodnie tyle namiotów, śpiworów i karimat.

Wyjeżdżam w piątek po pracy, auto mam dzielne, ale powolne, do przejechania 1300 km – prom odpływa z Danii ok. 15 w sobotę, a po drodze zakładam jeszcze małą drzemkę. W Danii lato, w kolejce na prom sporo aut terenowych, moje trochę odstaje standardem od reszty, ale mam w razie czego skrzynkę z przydasiami, co nieco umiem naprawić samodzielnie. Jest też jedna rowerzystka, jak się później okazuje moja współlokatorka w kabinie, emerytka z Belgii, ma czas więc wyjeżdża na minimum pół roku, trochę jej zazdroszczę.


Na stronie armatora, w opisie kabiny była lodówka, więc zrobiłam sobie kilka słoików sałatki jarzynowej, lodówki brak, udało mi się zjeść dwa słoiki, trzeci efektownie wybucha przy próbie otwarcia, dobrze, że mam jeszcze kilka kanapek. Upada też plan parzenia własnej kawy (lubię sypaną siekierę, to co serwują na promie jest nie do przełknięcia) po zapłaceniu 11 zł za 200 ml wrzątku. Na szczęście mam piwo, które i tak muszę zniszczyć przed lądowaniem, żeby nie przekroczyć limitów.

Prom dopływa do celu (Seydsfjordur) we wtorek rano, po drodze jeszcze kilkugodzinny postój na Wyspach Owczych, gdzie jest niewiele powyżej zera, niestety wszystkie ciepłe ciuchy leżą w samochodzie, więc biegam po miasteczku żeby się rozgrzać, ale przyjemności z tego niewiele, na dodatek trochę pada.


O ile Wyspy Owcze wyglądały z pokładu smutno – zielone i zamglone, to Islandia przygnębiająco – czarno – biało - buro.


Na dzień dobry mam pecha – moje auto idzie do szczegółowej kontroli, co prawda przemycam tylko kilka kanapek ze schabowym, bo nie zjadłam po drodze, ale na widok psa wpuszczanego do auta miękną mi nogi i żałuję, że nie zjadłam wszystkiego na siłę. Na szczęście pies szuka innych frykasów, kanapki uratowane. Dopiero 2 godziny po lądowaniu jestem wolna.

Widoki zimowe, temperatura -4 st., na poboczu zaspy do 3 m wysokości, po raz pierwszy cieszę się, że przyjechałam tu samochodem, a nie rowerem. Postanawiam objeżdżać wyspę od strony południowej, powinno być trochę cieplej.

Cały dzień oswajam się z temperaturą i wiatrem, gotuję w aucie, bo na zewnątrz nawet osłonka nie pomaga, za to za przełęczą śniegu prawie nie ma. Wysiadam tylko na 10-15 minut w każdym atrakcyjnym miejscu, a jest tego sporo: wodospady, klify, lodowe laguny, jęzory lodowca, renifery. Islandia to wspaniały kraj dla leniuchów, mnóstwo pięknych miejsc jest dostępnych praktycznie z samochodu. Wieczorem, ok. 21 wychodzi słońce, a ja docieram do podnóża najwyższej góry Islandii – Hvannadalshnukur, tu będę spać. Na Islandii prawie nie ma drzew, parking jest widoczny z drogi, w spaniu mi to nie przeszkadza, ale z załatwianiem potrzeb fizjologicznych jak na patelni mam problemy do końca pobytu, na szczęście ruch jest znikomy.


Na parkingu stoi jeden samochód, po jakimś czasie z góry schodzi piątka studentów, weszli na szczyt, ale pogodę mieli kiepską, sporo błądzili i zamiast 10-12 godzin zajęło im to prawie 15. Stanowczo odradzają mi samotne przejście przez lodowiec. Oczywiście mam ze sobą cały sprzęt, liczę na to, że rano pojawi się jakaś ekipa i uda mi się do niej przywiązać, ale nic z tego. Szkoda, bo pogoda zrobiła się przepiękna – szczyt widać praktycznie cały czas, co jest o tyle istotne, że na Hvanna nie ma oznakowanego szlaku, tylko kilka kopczyków, a najdokładniejsza mapa jaką udało mi się zdobyć to 1:100 000. Dochodzę tylko do granicy śniegu, nawet nie zakładam raków. Gdyby coś poszło nie tak, miałabym marne szanse na ratunek, o tej porze prawie nikt tu nie wchodzi.

Kawa, jajecznica i jadę dalej – kolejne jęzory lodowca, wodospady i długa wycieczka po rezerwacie Skaltafell. Zapominam o kremie UV, więc po powrocie do auta wyglądam jak po wakacjach w Bułgarii.

Na drugi nocleg znajduję magiczne miejsce na porośniętym mchem polu lawowym w okolicy Kirkjubaerklastur, tym razem jestem solidnie osłonięta, nawet auta nie widać z drogi.


Kolejny dzień zaczynam od plaży w Vik – czarny, miałki piach, niesamowite skalne formacje, żeby nie porywisty wiatr, przyjemnie byłoby się trochę pobyczyć. Kolejny wodospad w Skogar i wycieczka w górę rzeki. Niestety jeszcze działam jak w gorączce, chcę zobaczyć jak najwięcej już, teraz, zaraz, później będę tego żałować, trzeba było zabrać namiot i wypuścić się na dwa dni. Na parkingu znajduję pierwszą publiczną toaletę, nawet myję głowę. Trochę się zaniedbuję higienicznie na takich wyjazdach, ale wieczory i poranki są lodowato zimne, śpię sama, ludzi też niewiele spotykam.

Objeżdżam jeszcze słynny Eyjafjallajokum i postanawiam zapuścić się w interior, tj. dojechać jak najdalej dam radę i z buta. Zaliczam swoją pierwszą drogę terenową F26, śniegu coraz więcej, z emocji mózg mi przestaje funkcjonować, wybieram się z małym bidonem wody (bo przecież wody na Islandii pod dostatkiem), w letnich trekach, bez stuptutów i rakiet śnieżnych – ostatnie dwa dni mnie trochę rozpieściły, poza tym mam iść drogą terenową, wiec liczę na ślady samochodów. Cel to gorące źródła w Landmannalaunngar, jakieś 30 km od samochodu. Podobno latem jest to bardzo kolorowa okolica, góry z riolitu, teraz prawie wszystko jest białe.


Początek jest niezły, koleiny widoczne, nawet jak się nie da po nich iść (zarwany lód), to przynajmniej orientacyjnie nie mam kłopotów, po przekroczeniu granicy parku narodowego, tuż za zakazem jazdy poza wyznaczonymi drogami zaczyna się szaleństwo – ślady terenówek zaczynają się rozjeżdżać we wszystkich kierunkach, na mapę znowu nie mogę liczyć (1:100 000). Błądzę kilka godzin, kiedy ślady wyraźnie odjeżdżają w złym kierunku, ponieważ już późno, rozbijam namiot i ściągam przemoczone buty. Pluję sobie w brodę, że nie zabrałam puszki piwa. Rano wracam po swoich śladach – śnieg zmrożony, wiec idę dużo szybciej, okazuje się, że obrałam zły kierunek już na początku PN – jakieś 15 stopni pomyłki. Stoi tam nawet znak ograniczenia prędkości, tylko żaden ślad nie prowadził właściwą drogą i to mnie zmyliło. Brak kolorowych widoków i wizja gorącej kawy przesądzają o powrocie do samochodu.

Wracam na normalną drogę, zatrzymuję się przy kilku atrakcjach – mały skansen (zamknięty), wodospad i elektrownia, dalej kieruję się na Golden Circle, czyli najbardziej znane islandzkie atrakcje –wodospad Gullfoss i pole geotermalne Geysir.. Po kilku dniach samotności zderzenie z cywilizacją jest trochę bolesne - około setki zwiedzających, kawiarnie, restauracje i zajęte parkingi, oglądam co jest do oglądania i uciekam, ciekawe co tu się dzieje w sezonie? Kolejne znane miejsce – Pingvellir, postanawiam zwiedzić przed najazdem turystów, czyli wcześnie rano („skoro świt” nie jest tu najlepszym określeniem, bo jasno jest prawie całą dobę). Na nocleg rozbijam się koło małej jaskini lawowej – 3 km szutrówką od głównej drogi, dawniej zamieszkałej przez ludzi (dobre warunki na nocleg, ale wybieram swój namiot), za jaskinią ciągną się fantastyczne formacje z lawy. W ciągu 3 godzin pojawia się jeden samochód, zaglądają do jaskini i wyraźnie rozczarowani odjeżdżają po kilku minutach.


Skończyły mi się normalne papierosy, od dziś każdego wieczoru przed rozstawieniem namiotu szykuję skręty na kolejny dzień, wypijam 1 piwo (limity) i robie notatki.

Ranek jest lodowato zimny i wietrzny, podjeżdżam pod Pingvellir, gotuję owsiankę w samochodzie i dopiero po godzinie decyduję się na wyjście. Jest pusto, czyli tak jak lubię, ale trasa okazuje się dużo krótsza niż się spodziewałam i już w południe ruszam dalej. W Selfoss robię zakupy – islandzkie parówki okazują się całkiem niezłe, tankuję i spłukuję auto. W Islandii sporo dróg, nawet tych głównych, to szutrówki, dlatego na większych stacjach są darmowe myjnie.

Zaczyna padać, wiec ruszam do jaskini Arnarker, na drodze dojazdowej jest co prawda zakaz wjazdu, ale nikt mnie nie widzi. Jaskinia niewielka, ciekawe nacieki w kształcie zębów. Kiedy próbuję się oprzeć o strop, kawałek zostaje mi w ręku, pomimo kasku przestaję się czuć bezpiecznie i wracam na powierzchnię.


Kolejna jaskinia, a w zasadzie tunel lawowy ma w wielu miejscach pozarywany strop, dzięki czemu można kawałek przejść bez latarki. Im głębiej, tym więcej lodowych stalagmitów, są przepiękne, ale tak liczne, że nie daję rady przejść całego tunelu (ok. 1 km).

Wciąż pada, jadę do Hveragerdi (rejon geotermalny), w miasteczku w każdym ogródku coś dymi, kawałek dalej mogę sobie do woli łazić pomiędzy wodnymi i błotnymi gorącymi źródłami, oprócz mnie nie ma nikogo.

Jeszcze jedno miejsce geotermalne, pogoda się pogarsza, wieje już tak mocno, ze nadrywa mi drzwi od auta, teraz żeby je zamknąć muszę trzaskać z całej siły. Dobrze, że całkiem nie wypadły.

Wjeżdżam w totalne odludzie, na półwysep Reykjanes, przy wjeździe ostrzeżenie, ze droga nie jest odśnieżana i może być nieprzejezdna, ale moja (te -)renówka daje sobie radę. Nad jeziorem Kleifar szukam miejsca na rozbicie namiotu i znajduję ... rozpalonego grila (w deszczu i przy huraganowym wietrze!). Kawałek dalej stoi samochód, z którego co jakiś czas wyskakuje babka obrócić kielbaski, facet porządkuje wędki i zbiera się nad jezioro, w środku siedzi dzieciak i czeka na kolację. Widocznie nie taka ta pogoda zła jak na Islandię.


Rano kolejne pola geotermalne, w tym Krisuvik, jest niesamowity, o wiele ciekawszy niż Geysir, klifowe wybrzeże itp. Znowu trafiam na autokar z turystami – przy moście łączącym dwie płyty kontynentalne, widokowo nic specjalnego (chyba, że porównać to z podobnym miejscem na Bornholmie), ale to żelazny punkt wycieczek. Uciekam stamtąd na widok kolejnego autokaru.


A potem robi się trochę nudno – podjeżdżam pod Blue Lagun, kolejny żelazny punkt każdej wycieczki, ograniczam się do oględzin z zewnątrz i usmażenia jajecznicy na parkingu. Aż do Reykjaviku jest płasko, na drodze robi się tłoczno, zaliczam tylko jakiś sklep spożywczy i omijam stolicę Islandii szerokim łukiem, to znaczy obwodnicą. Nie czuję się na siłach, żeby szukać parkingu i zwiedzać miasto po kilku dniach bez kąpieli. Zaczynam sobie powoli uświadamiać, ze zbyt intensywnie zwiedzam, jeszcze tydzień nie minął, a ja mam 1/3 zaplanowanej trasy za sobą, długi dzień – ciemno jest może przez 2 godziny na dobę, brak towarzystwa i „łakomstwo” na widoki.

Za Reykjavikiem znowu robi się pięknie, objeżdżam fiord, po drodze oczywiście wodospady, w tym jeden ok. 200 m – tu już nie da się dojechać, co mnie cieszy, bo mam niedosyt chodzenia. Do wodospadu prowadzi oznakowany szlak, który w pewnym momencie dochodzi do rzeki, o tej porze roku rwącej i głębokiej, na drugą stronę jest przeciągnięta tylko stalowa lina do przytrzymania. Oczywiście próbuję przejść, ale przy trzecim kroku wpadam do pół uda i prawie się wywracam. Na szczyt, skąd zaczyna się wodospad podchodzę z niewłaściwej tj. mniej widokowej strony, ale i tak jest bosko.


Po powrocie do samochodu stwierdzam spory ubytek powietrza w jednym kole, na szczęście mam pompkę.

Ruszam na półwysep Snaefellsnes z głównym bohaterem powieści J. Verne „Podróż do wnętrza ziemi”, czyli wulkanem Snaefellsjokull. Po drodze mijam miasteczko Borganes, jest już późno i kusi mnie, żeby się rozbić na kempingu, ale jak większość, w maju jest jeszcze zamknięty. Na półwyspie udaje mi się znaleźć odpowiednie miejsce na nocleg dopiero po 22, za to jakie – prawie las tj. drzewa są wyższe ode mnie. Jest tu nawet wytyczony szlak turystyczny o długości – uwaga – 400 m, a na szlaku aż 2 punkty widokowe. Niestety jako jedyny zadrzewiony teren w okolicy jest cały usłany papierzakami.


Na półwyspie znajduję rzekę we wnętrzu góry, widowiskowe klify i formacje skalne, kolejną jaskinię, oraz miasteczko Stykkisholmur z naturalnym skalnym portem. Generalnie islandzkie miasteczka są brzydkie, domy z prefabrykatów i jakiś taki nieład, tu na szczęście nie udało się zepsuć widoków. Z portu widać zatokę Breidafjordur z prawie 3 tysiącami wysepek. Później objeżdżam jeszcze całą zatokę i znajduję kolejny zagajnik, tym razem rozbijam się już o 18, bo kolejna taka okazja jest mało prawdopodobna.

Rano paskudnie, mży i wieje, ale twardo ubieram kolejną warstwę i włażę na jakiś wygasły krater, po kolejnych widokowych miejscach docieram do najmocniejszego jak dotąd źródła geotermalnego, barierki są bardzo blisko i można oberwać wrzątkiem, a później do Reykholt, gdzie jest kamienna niecka i mały staw z ciepła wodą – bliższe oględziny zniechęcają mnie jednak do kąpieli. W międzyczasie się wypogadza, jadę do kolejnej miejscowości, gdzie są cywilizowane baseny termalne, a wypadałoby się już wykapać. Są, ale w maju jeszcze zamknięte. Uciekam od cywilizacji i robię sobie wycieczkę do chyba najdłuższego w Islandii tunelu lawowego Surtshellir, droga terenowa jest zamknięta, zresztą i tak bym swoim autem nie przejechała, ale to gwarancja, że nikogo oprócz mnie tam nie będzie, tym chętniej zasuwam 8 km w jedną stronę. Tunel ma 3,5 km długości, wielkością przypomina norweskie tunele samochodowe na bocznych drogach, miejscami leżą zwały gruzu. Nie przechodzę całej, bo robi się nudno, żadnych większych nacieków, ani formacji lodowych. Wieczorem rozbijam się w pobliżu kolejnego tunelu Vadgelmir, tu już jest zakaz wstępu bez przewodnika.


W nocy budzi mnie dziwny hałas i mocne uderzenia w namiot, coś jak spadające kamienie, tylko cholera wie skąd, bo żadnych skał w okolicy nie ma. Krzyczę, hałas się oddala, wiec otwieram namiot, a tu stoi sobie 5 koników (koleżanka, pasjonatka koni uświadomiła mnie później, że to żadne koniki, tylko kuce islandzkie), skopały mi namiot i patrzą, co ja robię na ich pastwisku. W namiocie lekko rozerwane wejście, da się spać, ale na resztę nocy przenoszę się do samochodu.

Rano ruszam na foki, czyli objeżdżam półwysep Vatness kiepską szutrówką, znajduję jedną kolonię, ale przy moim słabym wzroku dopiero po dłuższej chwili orientuję się, ze to foki, a nie kamienie. Leżą po drugiej stronie zatoki, więc trzeba mieć lornetkę lub dobry teleobiektyw, ja nie mam. Przejazd szutrówką zajmuje mi mnóstwo czasu, a potem znowu zaczyna padać. Łapię lekkiego doła (zmarnowana pogoda za kierownicą), więc jak znajduję czynny kemping, to przepuszczam jakieś 18 zł za nocleg i jeszcze kupuję wielką czekoladę z orzechami. Pierwsza kąpiel pod prysznicem, po której śmierdzę zgniłymi jajami, bo ciepła woda z naturalnego ujęcia.

Patrzę na mapę i wpadam w lekką panikę – minął tydzień, a tu Islandia się kończy, co ja będę robić przez następne dwa tygodnie? Wpadam na pomysł przebukowania biletów na prom, ale po rozmowie z biurem armatora szybko mi przechodzi – musiałabym w zasadzie kupić nowy bilet za 1400 zł. Rewiduję plany i postanawiam od teraz delektować się Islandią.

Pogoda nie rozpieszcza, szaro, buro i mży, „zwiedzam” Akureyri, głównie ogród botaniczny, gdzie zamiast roślin są tabliczki, a potem jadę na wodospad Godafoss – jest ogromny, przy tej pogodzie wygląda trochę przerażająco. Znowu pompuję koło, ale tak jakoś bez głębszej refleksji, dlaczego mi to powietrze schodzi.


Znajduję na mapie jeszcze jeden wodospad, do którego trzeba dojechać ponad 30 km po kiepskich szutrach, a potem jeszcze kilka km z buta, ponieważ mam mnóstwo czasu to jadę. Na miejscu zaczynam się martwić o powrót, bo po drodze są dwie górki pod które mogę nie podjechać, a do najbliższej farmy jakieś 10 km. Teoretycznie do wodospadu jest znakowany szlak, ale oznaczenia (drewniane paliki) są w większości pod śniegiem, nie mam żadnej mapy, wodospad jest w głębi skał i prawie do końca szlaku go nie słychać. Po dłuższym błądzeniu udaje mi się znaleźć cel – Aldeyarfoss, warto było. Powrót do auta po własnych śladach idzie mi łatwiej, rozbijam namiot na kawałku gliniastego podłoża, bo wszędzie lawa. Zaczyna padać grad. Rano namiot jest zasypany śniegiem, a mgła jest tak gęsta, że o znalezieniu wodospadu mogłabym zapomnieć, gratuluję sobie wczorajszej decyzji, wydłubuję namiot z gliny i z duszą na ramieniu ruszam z powrotem. Górki udaje mi się pokonać w 3 i 4 podejściu, dzielne autko, obiecuję sobie, że po powrocie do domu zafunduję mu porządne mycie (od pyłu na szutrówkach zabetonowała mi się trochę klapa od wlewu paliwa, jest duża szansa, ze przy którymś tankowaniu ją urwę).


Pada cały czas, znowu jestem przy Godafoss, odkrywam wolnostojący, ogrzewany kibelek publiczny z widokiem na wodospad. Gotuję zupę, kawę, a potem jeszcze jajka – będą z majonezem na później. Ciepło, syto, przyjemnie, spędzam tu jakieś dwie godziny. Kolejny przystanek Husavik – przystań „wielorybników”, postanawiam zaszaleć i za prawie 60 E kupuję bilet na safari kutrem na kolejny dzień. Włażę na pobliskie wzgórze, a potem rozbijam się na zamkniętym polu namiotowym pod miasteczkiem.


Rano wpraszam się do kibelka w piekarni i czekam na swój kuter. Razem ze mną wsiada ok. 15 osób, podobno to niewiele. Wieloryby (tym razem tylko płetwale karłowate) nie są najlepszym tematem do fotografowania, nie wiadomo gdzie i kiedy się pojawią nad powierzchnią wody, więc udaje mi się „upolować” tylko grzbiety.

Po południu docieram do kanionu Asbyrgi, kanion ma kształt ogromnej podkowy i choć jest ciężki do sfotografowania z poziomu ziemi, robi wrażenie. Jest kemping (pozamykane prysznice sugerują, że zamknięty) i czynna toaleta dla zwiedzających, wiec robię obejście kanionu i rozbijam namiot. Następnego dnia idę na dłuższą wycieczkę znakowanym szlakiem (w jedną stronę 34 km, ponoć nie do przejścia z powodu śniegu), na wszelki wypadek zabieram namiot. To rezerwat, nie wolno spać na dziko, ale w połowie drogi jest małe pole namiotowe. Pogoda byle jaka, udaje mi się przejść 2/3 szlaku, od któregoś momentu jest sporo śniegu, ale zatrzymuje mnie dopiero spora rzeka, jakoś nie mam ochoty rozbierać się do majtek, a trzeba ją przejść w bród 2 razy. Wracam w okolice Hljodaklettar – zjawiskowych skał wyżłobionych strumieniami lawy i rozbijam się na „polu namiotowym”, tzn. udaje mi się znaleźć kawałek podłoża bez śniegu. Liczę na poprawę pogody (zdjęcia!), ale rano sypie śnieg i jest jeszcze gorsza widoczność.


Kiedy wracam do samochodu prysznice są otwarte, czyli ktoś zauważył moje auto, podjeżdżam więc do pobliskiej Informacji Turystycznej i pytam, czy mam coś płacić za te ostatnie dwie noce – byłam pewna, ze usłyszę „nie trzeba”, a tu surprise – na początek ochrzan za spanie w rezerwacie bez zezwolenia, a potem wypytywanie gdzie sikałam i czy przypadkiem nie co gorszego, bo przecież WC na polu namiotowym zamknięte. Tak mnie zaskoczył, że poszłam w zaparte i do końca trzymałam się wersji, że ja wcale nie sikam, o innych sprawach nie wspominając (jak powszechnie wiadomo, dziewczynki takich rzeczy nie robią). Facet nie wyglądał na przekonanego, ale w końcu machnął ręką i nabił na kasę jakąś astronomiczną kwotę i tu kolejna niespodzianka – padł terminal i nie udało mi się zapłacić. Uff.

Planowałam jechać nad jezioro Myvatn, ale prognozy pogody na kolejne 3 dni kiepskie, więc bez jakichś konkretnych planów ruszam na półwysep Melrakkasletta, po drodze zero sklepów, jedzenie się kończy, w nagrodę trafiam na kierunkowskaz do atrakcji – 7 km ścieżki nad klifowym wybrzeżem, trzeba tylko dojechać kawałek drogą dla terenówek. Daję radę. Widoki pierwsza klasa, nawet maskonury tam były, choć to nie ich czas, niestety zauważyłam je dopiero w domu na zdjęciach.


Rano znowu namiot zasypany śniegiem, jadę do najbliższej miejscowości, ale sklep jeszcze zamknięty, a basen w remoncie, więc robię sobie kawę w aucie. W sklepie słyszę ekspedientkę mówiącą po polsku, pytam, czy ma jakieś dobre wieści o pogodzie, odpowiada, że wiosna już była, tydzień temu, nawet grillowali. Od razu przypomina mi się scenka znad jeziora.

Jadę dalej, pogoda coraz gorsza, wjeżdżam na fragment głównej drogi krajowej, który prowadzi przez interior, jest biało jak okiem sięgnąć, widać tylko czarną wstążkę drogi, a i ta miejscami jest zasypana. Mam opony wielosezonowe, ale i tak jadę 20 km/h. Przejeżdżam jakąś przełęcz i nagle widać słońce, jest zimowo, ale pięknie, udaje mi się dojechać pod kolejne dwa wodospady, a potem śnieg nagle się kończy, przede mną parująca żółto-pomarańczowa góra i smród siarki, jestem w raju, czyli nad jeziorem Myvatn, mam zamiar spędzić tu całe 3 dni, wiec szukam czynnego kempingu. Na 6 jeden jest czynny, hura! Dziś tylko kąpiel, piwo i spacer po okolicy.


Leniwy poranek, kawa, śniadanie, po 8 się wypogadza. Wypadałoby wykapać się w końcu w jakichś wodach termalnych, boję się wejść do naturalnej groty z ciepłą wodą (Storragia) – jako wspomaganie wyjścia jest tylko cienki sznurek, w okolicy jest kopia Błękitnej Laguny, ale rzut okiem na cennik i stwierdzam, że wezmę kolejny prysznic – śmierdzi tak samo. Zwiedzam moją „rajską” górę, czyli Namafjall i obszar geotermalny Hverir, wracając do samochodu mijam grupę ludzi obutych w foliowe worki, turyści z autokaru. Po drugiej stronie jeziora jest jeszcze jedna mało ośnieżona górka, ale widoki z góry trochę rozczarowują, płaty śniegu sprawiają „brudne” wrażenie, na deser oglądam pseudokratery. Wieczorem próbuję posiedzieć z piwem przy namiocie (mam duże krzesło turystyczne, z oparciem), ale tak wieje, że pomimo puchówki chowam się w samochodzie.

Kolejny dzień, geotermalny obszar Kraftla, tu miejscami śniegu po pachy, więc używam rakiet. Trafiam też na górę z parującym żużlem, kilka lat po wybuchu, a to jest wciąż ciepłe. Na obiad szaleństwo – smażę sobie placki drożdżowe, a potem moczę nogi w kolejnej grocie (Grottagia), tu jest dobry dostęp, ale woda ma ok. 50 stopni, więc na kąpiel za gorąca. Zwiedzam jeszcze Dumborgir pełen ciekawych formacji lawowych.


Kolejny dzień, łażę sobie nad jeziorem i po wygasłym kraterze, około południa zwijam namiot i jadę dalej. Znowu krajówka przez interior – śnieg, śnieg, śnieg, docieram do Egilstadir, blisko Seysfjordur, ale jeszcze kilka dni mi zostało, wiec tylko robię zakupy i jadę wzdłuż jeziora na kolejny sławny wodospad – Hengifoss. Na wszystkich parkingach w okolicy zakazy biwakowanie, więc trochę muszę się naszukać miejsca na nocleg, trafia się „zagajnik” modrzewiowy. W nocy wiatr wyrywa mi szpilki i wywiewa rzeczy z przedsionka, rano znajduję wszystko na sąsiednich drzewkach. Wynajduję sobie kolejny wodospad (Strutsfoss) z ciężkim dojściem, trochę błądzę, pogoda się psuje, więc jadę szukać kolejnych atrakcji. Po drugiej stronie jeziora odkrywam las, taki prawie prawdziwy, od normalnego różni się tabliczkami informacyjnymi na co większych okazach i wielkością, postanawiam tu wrócić przy bardziej sprzyjającej pogodzie i próbuję dojechać do bardzo malowniczych klifów.


Przed zjazdem z głównej drogi informacja – droga nieprzejezdna za 30 km, czyli gdzieś w okolicy „mojej” atrakcji. Dojeżdżam do szlabanu i rozbijam namiot. Tu to już nie powinno być żywego ducha, a jednak. Pojawia się typowa islandzka terenówka, czyli prawie czołg, olewa szlaban i ... już po kwadransie jest z powrotem. Znaczy jak jest zakaz, to nie da się przejechać niczym. Rano niestety pogoda jeszcze gorsza, temperatura ok. 4 stopni, psycha mi trochę siada, więc wracam do Egilstadir na basen – mój pierwszy w Islandii.

Basen - jak większość tutaj - odkryty, sporo ludzi z małymi dziećmi, może przesadzam z tym narzekaniem na pogodę? Porządnie wymoczona ruszam dalej już w lepszym humorze, zostały mi jeszcze do objechania fiordy wschodnie. Znajduję jakąś drogę widokową wzdłuż Mjoifjordur, na początku ostrzeżenie o 18% nachyleniu i przekreślony osobowy samochód z przyczepką, ja nie mam przyczepki, więc jadę. Początek niewinny – zwykła szutrówka, potem trochę śniegu, więcej śniegu, droga pnie się w górę, jeszcze więcej śniegu – teraz już nie tylko na poboczu, ale i na drodze. Zaczynam się zastanawiać, czy jak przejadę przełęcz, to później dam radę wrócić. Kiedy wysokość śnieżnych ścian na poboczu przekracza dwukrotnie wysokość mojego autka, decyduję się na wycof. Zawracam chyba na 15 razy, to dobry wynik.


Jadę na kolejne fiordy wschodnie: Reydarfjordur i Faskrudfjordur. Widoki piękne, dodatkowo trafiam na pole namiotowe z czynnymi sanitariatami (ciepła woda!), za które nie muszę płacić, bo panu się nie chce papierów wypełniać.

Objeżdżam resztę fiordów wschodnich, aż do miasteczka Djupivogur, które odpuściłam sobie pierwszego dnia – tu ciekawe rzeźby jajek przy paskudnej fabryce, zwiedzam też małą wystawę kamieni. Kobieta która to wszystko nazbierała zmarła kilka lat temu, kolekcja jest imponująca, większość okazów pochodzi z tej części Islandii.


Znowu pompuję koło. Wracając ładuję się na drogę Oxi – łatwiejsza terenówka z ostrym podjazdem, moje biedne autko krztusi się okrutnie, ale jakoś daje radę, śniegu zdecydowanie mniej niż na ostatniej przełęczy, jestem szczęśliwa, na noc rozbijam się tuż przy głównej drodze i małym wodospadzie. W nocy mróz, woda mi w butelkach pozamarzała, za to od rana piękne słońce. To już ostatni dzień na Islandii, jadę do odkrytego trzy dni wcześniej lasu i obchodzę wszystkie ścieżki, udało mi się przespacerować jakieś 15 km, chyba lasu najbardziej mi tu brakuje. Wracam do samochodu i znowu wydaje mi się, że mi powietrze trochę zeszło, z przerażeniem stwierdzam brak bieżnika i sterczące druty po wewnętrznej, z zewnątrz wygląda ok. Próbuję zmienić koło na zapasowe, ale śruby mam tak zapieczone, ze nawet skakanie po kluczu nie pomaga, z duszą na ramieniu jadę do najbliższego miasteczka i kupuję dwie najtańsze opony, co i tak kosztuje mnie majątek, postanawiam po powrocie do Elbląga zabić klienta, który ustawiał mi zbieżność.


Jeszcze tylko 2 wodospady i wracam do Seydisfjordur, prom już stoi, zwiedzam miasteczko i kładę się spać. Rano znowu brzydko, mgła i sypie śnieg, ale wybieram się na ostatnią krótką wycieczkę (wodospady). Trzy dni na promie mijają szybko w towarzystwie dwóch niemieckich współlokatorek i kartonu wina , jeszcze tylko 1300 km na moich cennych oponach i znowu do pracy.


Więcej zdjęć: http://tnij.org/bkzgsu7


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz