środa, 4 marca 2015

Rodos: Część I, rozdziały 9-10

9. SKAŁA I RYTUAŁ

 Polowanie na ośmiornice było zdecydowanie największą przygodą przeżytą w trakcie pobytu w Amiros Skala. Kolejny dzień minął na totalnym luzie. Pływanie, jedzenie, pływanie, jedzenie i tak do wieczora. Ten senny rytm urozmaicaliśmy sobie skokami ze sporej skały wystającej niedaleko od brzegu. Zabawa fajna, adrenalina się podnosi, chociaż chyba za mocno jak na skalę wyczynów i skalę samej skały – może trzy metry wysokości. Nagraliśmy mnóstwo filmików z tej „ekstremalnej” rozrywki i po ich obejrzeniu stwierdzam, że chyba jednak nie nadają się do publikacji z ciężką elektroniką w tle. I tak było super.

                                                                   nasza wielka skała


 Gdy zapadł zmrok atmosfera się zagęściła. Znów podjęta została decyzja o polowaniu. Aby jeszcze bardziej wczuć się w klimat, postanowiliśmy z Kubą odegrać specjalny rytuał ku czci wielkiej wody, z nadzieją, że ta odwdzięczy się nam sowitymi połowami. Usiedliśmy po turecku w rozkołysanym świetle ogniska, porozstawialiśmy świeczki (konieczny element ekwipunku na takie wyprawy) i przygotowaliśmy się do odbycia kolejnych etapów obrzędu. Najpierw była mikstura mająca nam dodać energii niezbędnej w gonitwach za morskimi potworami – kawa tak mocna, że wypicie całej filiżanki niechybnie doprowadziłoby do tachykardii. Wypiliśmy w mistycznej ciszy po dwa łyki tego okropieństwa. Następnie sięgnęliśmy po różowy talerzyk z „Hello Kitty” (element satanistyczny?), gdzie spoczywały ząbki surowego czosnku i połówki limonek. Czosnek miał wzbudzać agresję. Co miało wzbudzić żucie limonki wraz ze skórą nie wiem, ale było to na tyle nieprzyjemne, że wpasowało się w ogólny schemat przedsięwzięcia. Pełni energii, agresywni i z niesmakiem w ustach powędrowaliśmy w mroczną toń.




 Niestety najwyraźniej słabi z nas szamani, bo wielka woda była tej nocy wyjątkowo nieprzystępna, wręcz agresywna, jakby i ona nażarła się surowego czosnku. Spore fale huśtały nas we wszystkie strony, co szczególnie u mnie powodowało uczucie zagrożenia. Pływaliśmy przy skałach, Kuba trzymał latarkę i kiedy szperał po szczelinach w poszukiwaniu ofiar, ja praktycznie nic nie widziałem i musiałem uważać, by się nie poobijać (tu znów wszechobecne jeżowce windowały powagę sytuacji). Domyślam się, że wszelkie ryby miałyby podobny problem, gdyby zdecydowały się nocować w takim otoczeniu, dlatego w pełni rozumiałem ich absolutną nieobecność. Kuba nie dawał za wygraną, ale brak sukcesów i dojmujące zimno wygoniły nas na brzeg już po godzinie. Ciężki jest żywot łowcy.

10. CZAS RUSZAĆ DALEJ

 Gdy kolejny raz słońce wzeszło i ciepło wygoniło nas ze śpiworów, została podjęta decyzja o tym, aby ruszać dalej. Zawsze trochę to szkoda, kiedy już się zagnieździło w jednym miejscu, poczuło się w nim bezpiecznie i włożyło trochę pracy w jego wygląd i funkcjonalność, ale w końcu szukaliśmy przygód, a nie drugiego domu. Zebraliśmy manatki, co dla mnie zawsze jest zjawiskiem przynajmniej ciekawym. W pół godziny wszystkie bambetle porozrzucane na obszarze paru metrów kwadratowych i tworzące określoną strukturę – bazę, na powrót lądują upchane w trzech plecakach, a otoczenie odzyskuje swoją dzikość – już w żaden sposób nie jest nasze. Odwracamy się i wolnym krokiem odchodzimy.

 Usadawiamy się przy najdalej wysuniętej restauracji, gdzie jakiś czas wcześniej dostaliśmy torbę ryżu za darmo. Układ jest prosty – jedna osoba łapie stopa, dwie chowają się przed słońcem, wciśnięte za tablicę z nazwą knajpy, która dawała chyba jedyny cień w okolicy. Do repertuaru doszedł też szaber, kiedy tylko zorientowaliśmy się, że niedaleko rozciągają się plantacje winogron. Większość z nich i tak była tak wysuszona, że zmieniła się w największe rodzynki, jakie w życiu widziałem. Ich skondensowana słodycz umilała kolejne minuty ciągnące się w niemożliwym południowym ukropie.

 Bardzo miłym zaskoczeniem było to, że z jednego z zatrzymujących się przy knajpie samochodów wysiadła Elizabeth (z prologu). Musiało to zabawnie wyglądać z jej perspektywy, bo po tych dwóch dniach od rozstania, zastała nas stojących w dokładnie tym samym miejscu. Przywitaliśmy się ciepło, zapewniliśmy, że u nas wszystko w jak największym porządku, ale na tym interakcja się skończyła. Elizabeth była z koleżanką i nie miała czasu na opowieści.

 Może miałaby po wyjściu, ale o tym już nie zdążyliśmy się przekonać, bo na poboczu zatrzymał się spory pick-up z dziadkiem za kierownicą, wskoczyliśmy na pakę i pomknęliśmy do przodu. Jej, pierwszy raz jechałem w ten sposób i byłem absolutnie zachwycony. Dużo miejsca, wiatr równoważący upał i zwiewający kapelusz oraz cudowne widoki, gdzie tylko nie spojrzeć. Zwłaszcza ponury Atawiros w centrum wyspy robił na mnie wrażenie. Wielkie, obłe wybrzuszenie każdego dnia smagane porywistym wiatrem i tak wypalane żarem słońca, że nie uchowało się tam właściwie nic. Po prostu pustynia odstraszająca swym wyglądem wszystko co żywe.


                                                             Atawiros w tle

 Nie nastawiałem się na długą jazdę, bo kierowca wyraźnie zaznaczył, że jedzie tylko do najbliższego miasteczka, ale najwyraźniej postanowił nadłożyć dwa razy tyle drogi tylko po to, by nam było łatwiej. Kiedy w końcu się zatrzymał, powiedział, że już blisko do zjazdu na Glyfadę (nasz kolejny niby cel zaznaczony na mapie bez konkretnych ku temu przesłanek), życzył powodzenia i zawrócił.

 Krajobraz dookoła się zmienił. Teraz wszędzie dookoła rosły iglaki, co podpowiadało nam, że do wybrzeża kawał drogi, ale było jeszcze wcześnie, humory dopisywały, więc po prostu ruszyliśmy wzdłuż asfaltu. Po pokonaniu kolejnego zakrętu zauważyliśmy mały, drewniany, przydrożny sklepik majaczący w oddali.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz