9. SKAŁA
I RYTUAŁ
Polowanie
na ośmiornice było zdecydowanie największą przygodą przeżytą w
trakcie pobytu w Amiros Skala. Kolejny dzień minął na totalnym
luzie. Pływanie, jedzenie, pływanie, jedzenie i tak do wieczora.
Ten senny rytm urozmaicaliśmy sobie skokami ze sporej skały
wystającej niedaleko od brzegu. Zabawa fajna, adrenalina się
podnosi, chociaż chyba za mocno jak na skalę wyczynów i skalę
samej skały – może trzy metry wysokości. Nagraliśmy mnóstwo
filmików z tej „ekstremalnej” rozrywki i po ich obejrzeniu
stwierdzam, że chyba jednak nie nadają się do publikacji z ciężką
elektroniką w tle. I tak było super.
nasza wielka skała
Gdy
zapadł zmrok atmosfera się zagęściła. Znów podjęta została
decyzja o polowaniu. Aby jeszcze bardziej wczuć się w klimat,
postanowiliśmy z Kubą odegrać specjalny rytuał ku czci wielkiej
wody, z nadzieją, że ta odwdzięczy się nam sowitymi połowami.
Usiedliśmy po turecku w rozkołysanym świetle ogniska,
porozstawialiśmy świeczki (konieczny element ekwipunku na takie
wyprawy) i przygotowaliśmy się do odbycia kolejnych etapów
obrzędu. Najpierw była mikstura mająca nam dodać energii
niezbędnej w gonitwach za morskimi potworami – kawa tak mocna, że
wypicie całej filiżanki niechybnie doprowadziłoby do tachykardii.
Wypiliśmy w mistycznej ciszy po dwa łyki tego okropieństwa.
Następnie sięgnęliśmy po różowy talerzyk z „Hello Kitty”
(element satanistyczny?), gdzie spoczywały ząbki surowego czosnku i
połówki limonek. Czosnek miał wzbudzać agresję. Co miało
wzbudzić żucie limonki wraz ze skórą nie wiem, ale było to na
tyle nieprzyjemne, że wpasowało się w ogólny schemat
przedsięwzięcia. Pełni energii, agresywni i z niesmakiem w ustach
powędrowaliśmy w mroczną toń.
Niestety
najwyraźniej słabi z nas szamani, bo wielka woda była tej nocy
wyjątkowo nieprzystępna, wręcz agresywna, jakby i ona nażarła
się surowego czosnku. Spore fale huśtały nas we wszystkie strony,
co szczególnie u mnie powodowało uczucie zagrożenia. Pływaliśmy
przy skałach, Kuba trzymał latarkę i kiedy szperał po szczelinach
w poszukiwaniu ofiar, ja praktycznie nic nie widziałem i musiałem
uważać, by się nie poobijać (tu znów wszechobecne jeżowce
windowały powagę sytuacji). Domyślam się, że wszelkie ryby
miałyby podobny problem, gdyby zdecydowały się nocować w takim
otoczeniu, dlatego w pełni rozumiałem ich absolutną nieobecność.
Kuba nie dawał za wygraną, ale brak sukcesów i dojmujące zimno
wygoniły nas na brzeg już po godzinie. Ciężki jest żywot łowcy.
10. CZAS
RUSZAĆ DALEJ
Gdy
kolejny raz słońce wzeszło i ciepło wygoniło nas ze śpiworów,
została podjęta decyzja o tym, aby ruszać dalej. Zawsze trochę to
szkoda, kiedy już się zagnieździło w jednym miejscu, poczuło się
w nim bezpiecznie i włożyło trochę pracy w jego wygląd i
funkcjonalność, ale w końcu szukaliśmy przygód, a nie drugiego
domu. Zebraliśmy manatki, co dla mnie zawsze jest zjawiskiem
przynajmniej ciekawym. W pół godziny wszystkie bambetle
porozrzucane na obszarze paru metrów kwadratowych i tworzące
określoną strukturę – bazę, na powrót lądują upchane w
trzech plecakach, a otoczenie odzyskuje swoją dzikość – już w
żaden sposób nie jest nasze. Odwracamy się i wolnym krokiem
odchodzimy.
Usadawiamy
się przy najdalej wysuniętej restauracji, gdzie jakiś czas
wcześniej dostaliśmy torbę ryżu za darmo. Układ jest prosty –
jedna osoba łapie stopa, dwie chowają się przed słońcem,
wciśnięte za tablicę z nazwą knajpy, która dawała chyba jedyny
cień w okolicy. Do repertuaru doszedł też szaber, kiedy tylko
zorientowaliśmy się, że niedaleko rozciągają się plantacje
winogron. Większość z nich i tak była tak wysuszona, że zmieniła
się w największe rodzynki, jakie w życiu widziałem. Ich
skondensowana słodycz umilała kolejne minuty ciągnące się w
niemożliwym południowym ukropie.
Bardzo
miłym zaskoczeniem było to, że z jednego z zatrzymujących się
przy knajpie samochodów wysiadła Elizabeth (z prologu). Musiało to
zabawnie wyglądać z jej perspektywy, bo po tych dwóch dniach od
rozstania, zastała nas stojących w dokładnie tym samym miejscu.
Przywitaliśmy się ciepło, zapewniliśmy, że u nas wszystko w jak
największym porządku, ale na tym interakcja się skończyła.
Elizabeth była z koleżanką i nie miała czasu na opowieści.
Może
miałaby po wyjściu, ale o tym już nie zdążyliśmy się
przekonać, bo na poboczu zatrzymał się spory pick-up z dziadkiem
za kierownicą, wskoczyliśmy na pakę i pomknęliśmy do przodu.
Jej, pierwszy raz jechałem w ten sposób i byłem absolutnie
zachwycony. Dużo miejsca, wiatr równoważący upał i zwiewający
kapelusz oraz cudowne widoki, gdzie tylko nie spojrzeć. Zwłaszcza
ponury Atawiros w centrum wyspy robił na mnie wrażenie. Wielkie,
obłe wybrzuszenie każdego dnia smagane porywistym wiatrem i tak
wypalane żarem słońca, że nie uchowało się tam właściwie nic.
Po prostu pustynia odstraszająca swym wyglądem wszystko co żywe.
Atawiros w tle
Nie
nastawiałem się na długą jazdę, bo kierowca wyraźnie zaznaczył,
że jedzie tylko do najbliższego miasteczka, ale najwyraźniej
postanowił nadłożyć dwa razy tyle drogi tylko po to, by nam było
łatwiej. Kiedy w końcu się zatrzymał, powiedział, że już
blisko do zjazdu na Glyfadę (nasz kolejny niby cel zaznaczony na
mapie bez konkretnych ku temu przesłanek), życzył powodzenia i
zawrócił.
Krajobraz
dookoła się zmienił. Teraz wszędzie dookoła rosły iglaki, co
podpowiadało nam, że do wybrzeża kawał drogi, ale było jeszcze
wcześnie, humory dopisywały, więc po prostu ruszyliśmy wzdłuż
asfaltu. Po pokonaniu kolejnego zakrętu zauważyliśmy mały,
drewniany, przydrożny sklepik majaczący w oddali.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz