Godzina
próby zbliżała się po cichu. Nikt nie spodziewał się nadchodzącej przygody. Po
tym jak już namachaliśmy się dzidami reszta dnia mijała spokojnie. Trochę
leniuchowania w dusznym upale, czytanie książek, gazet, wycieczka pod prysznic,
w końcu kolacja. Zapadł zmrok, światło bijące od ogniska tańczyło intrygująco
na skalnych ścianach naszej bazy, morze spokojnie szumiało. „Chodź Tymon,
sprawdzimy co teraz dzieje się pod wodą” powiedział Kuba. Jakże mógłbym się nie
zgodzić? Założyliśmy płetwy, maski, rurki, chwyciliśmy włócznie i powoli
zaczęliśmy się przeciskać przez płyciznę w wąwozie ku otwartej wodzie.
To
co robiliśmy było możliwe dzięki temu, że Kubie udało się na ostatnią chwilę
przed wyjazdem pożyczyć od kogoś latarkę do nurkowania. To całkiem niesamowite
jak takie drobnostki mogą ewoluować w unikalne, intensywne doświadczenia. Ta
latarka nie była na żadnej liście priorytetów, ot, będzie albo nie. Bardziej
przypadek, że jednak była i wielkie szczęście przy okazji, bo bez niej ominęłaby nas ta noc.
Idziemy
przed siebie, źródło światła jest trzymane przez Kubę, który prowadzi. Muszę mu
dotrzymywać kroku, bo gdy tylko za bardzo się oddala, tafla wody staje się
nieprzeniknionym odbiciem gwiazd na niebie. Nie mogę jednak szarżować – płetwy
w wodzie stanowią nieocenioną pomoc, ale na płyciźnie sprawiają, że wyglądasz
jak upośledzona kaczka. Upadek byłby wybitnie nieprzyjemny ze względu na ostre
skały i awansowałby na absolutnie okropny, gdyby wylądować na jednym z jeżowców
masowo zasiedlających przybrzeżne rejony. Gdy tylko woda sięgnęła kolan, z ulgą
zanurzamy się w tym innym świecie. Naprawdę, w nocy wrażenie jest olbrzymie. W
totalnej ciszy słyszę tylko swój własny, stłumiony przez rurkę oddech, widzę
tylko to co znajduje się w wąskim strumieniu światła rzucanym przez latarkę
Kuby. Wystarczy, że odwrócę się od Kuby, a pochłania mnie ciemność tak gęsta, że
aż czuć jej napór na gałki oczne. Kosmos dosłownie i w przenośni.
Pierwsza
ofiara ukazuje się nam bardzo szybko. Mała rybka, która zapewne schowała się
na płyciźnie, aby większe drapieżniki z głębin nie mogły jej znaleźć. Śpi. Nie
widzi nas. Nie mamy skrupułów, jesteśmy bezlitośni i prymitywni. Budzą się w
nas instynkty minionych czasów. Podpływamy bardzo blisko, naciągamy włócznie i
przykładamy do nieświadomej zagrożenia rybki. Puszczamy. Najpierw słyszymy
krótki świst kija przecinającego wodę, potem trzask i chrupnięcie gdy zęby
włóczni przyszpilają stworzenie do skały. Dla pewności dziurawimy rybkę jeszcze
parę razy, zmasakrowane zwłoki ładujemy do siatki, wynurzamy się i w euforii
zbijamy sobie piątki. Udało się! Zdaliśmy próbę ognia, morska bestia długości
mojego kciuka została poskromiona.
To
oczywiście nie koniec. Noc jeszcze długa, a ambicje wielkie. Po tym jak szybko
upolowaliśmy pierwszą rybkę, pomyślałem, że to nic prostszego upolować kolejne.
Może nawet udałoby się poczuć coś więcej niż tylko smak. Taka na przykład
sytość byłaby całkiem satysfakcjonująca. Co zabawne, rzeczywistość pozwoliła
nam jeszcze przez chwilę łudzić się tą wizją. W dość krótkim czasie (powiedzmy, pół godziny) udało się upolować jeszcze dwa „patelniaczki”, ale nie było już
tak prosto. Po pierwsze okazało się, że taka ryba to kawał twardego skurczybyka
i nawet z dziurą na wylot w brzuchu pozostaje całkiem żwawa i skora do
ucieczki. Gdyby ktoś mógł nas obserwować, pewnie wyglądałoby to dosyć
kuriozalnie – dwóch rosłych facetów płynących ile sił w nogach za
dziesięciocentymetrową rybką, punktujących ją co chwilę za pomocą naostrzonych
patyków tylko po to, aby ta w końcu wpłynęła pod jakiś kamień. W zasadzie
jedyną działającą taktyką było przygwożdżenie ofiary do twardego podłoża i
tutaj dawał o sobie znać drugi problem – zęby naszych włóczni łamały się błyskawicznie
i po ubiciu trzeciej rybki nie posiadały już żadnej wartości bojowej. Trzeba
było wrócić do bazy, ale bynajmniej nie po to, aby udać się na spoczynek.
6. WIELKIE POLOWANIE: MODERNIZACJA BRONI
Powrót
przez płyciznę tym razem nie sprawiał już żadnego problemu. Uwaga w całości
koncentrowała się na jak najszybszym przywróceniu funkcjonalności naszym dzidom
i wznowieniu polowania. Po przeanalizowaniu sytuacji stwierdziliśmy, że dalsze
ostrzenie zębów włóczni nie miało sensu w dłuższej perspektywie. Były zbyt
łamliwe i nie trwałoby długo, zanim musielibyśmy lecieć po kolejne kije.
Potrzebowaliśmy czegoś trwalszego i co najmniej równie śmiercionośnego.
Oczywiście padło na noże. Wzięliśmy nasze koziki, umiejscowiliśmy je w końcówce
włóczni i przywiązaliśmy mocno za pomocą sznurka. Wyobraźnia podpowiadała mi,
że jeśli naostrzonym kijem upolowaliśmy trzy rybki, to z nożem w roli grotu
zabicie takich nie będzie żadnym problemem, o ile same wcześniej nie umrą ze
strachu na widok takiego narzędzia zagłady.
Myliłem
się. Okazało się, że rozczapierzone zęby włóczni zadawały obrażenia bardziej
obszarowo, bardziej upośledzając zdolności motoryczne przydatne w ucieczce. Nóż
uderzał punktowo i raczej ześlizgiwał się po łuskach niż cokolwiek przebijał.
Tej nocy nie udało nam się złapać już ani jednej ryby, ale prawdziwy sukces był
związany z czymś innym.
7. WIELKIE
POLOWANIE: POTWORY BEZ KRĘGÓW
Już
długo krążyliśmy dookoła przybrzeżnych skał. Chłód nocnego morza dawał o sobie
znać mocniej z każdą mijającą minutą i już zaczynaliśmy godzić się z myślą o
rychłym zakończeniu naszych podwodnych wojaży. „Jeszcze jedna rundka i wracamy”
zarządził Kuba i nie powiem, abym się nie ucieszył na te słowa. Nie chciałem
wcześniej zrzędzić, ale byłem już ostro wyziębiony i patrząc w ciemną toń nie
wyobrażałem sobie już kosmosu ani wielkich, ospałych ryb czekających na odłów,
tylko marzyłem o hulającym ognisku w bazie. Niedoczekanie. Pod koniec tego, jak
się zdawało, finałowego okrążenia nagle w świetle latarki, zauważyliśmy
pomarańczową smugę sunącą po kamienistym dnie. O zimnie zapomnieliśmy
momentalnie. Rozległy się stłumione przez rurki okrzyki bojowej ekscytacji –
MMMMPHF!!! MMMMPHF!!! Zaskoczona zamieszaniem ośmiornica utkwiła w nas swój wzrok
i rzuciła się do ucieczki. Na szczęście nie była zbyt szybka, a w najbliższej
okolicy brakowało kryjówek. Zasypaliśmy ją gradem ciosów z naszych włóczni, ale
jeżeli na ryby działało to średnio, to ośmiornica była na nie po prostu
odporna. Jej gumowate cielsko odbijało się od noży i bez śladów zranienia
pełzła dalej. Szybko stało się jasne co będzie jedynym skutecznym sposobem na
jej zdobycie, ale jakoś nie wykazywałem inicjatywy w tym kierunku. Kuba za to
nie miał wątpliwości. Wyciągnął rękę i zacisnął palce na tym obco wyglądającym
stworzeniu. Przez chwilę zrobiło się naprawdę dziwnie. Mój towarzysz dryfujący
w wodzie, w jednej dłoni ściskający dzidę i latarkę, w drugiej głowonoga
którego macki zadziwiająco wydłużyły się, oplatając całe ramię kolegi. MMMMPHF!!!
MMMMPHF!!! Te „słowa” wyrwały mnie z dziwnego otępienia i zrozumiałem, że coś
wypadałoby zrobić. Przejąłem latarkę, oddałem swoją dzidę wyposażoną w lepszy
scyzoryk i skupiłem się na prawidłowym oświetleniu miejsca akcji. Ośmiornica to
twarda bestia, długo nie chciała przestać walczyć, mimo że pokroiliśmy ją w tej
wodzie nieomal na kawałki. W końcu tak jakby straciła wigor, ale po włożeniu do
siatki i tak poświęciliśmy pięć minut aby się upewnić, czy jakimś cudem się z
niej nie wyślizgnie. Nie miała szans. Kiedy dotarło do nas, że się udało,
nastąpiła znajoma łowiecka euforia. Taka ośmiornica to już coś, zwłaszcza, że
nie była mała. Łeb wielkości pięści, macki jakieś pół metra – jest już w co się
wgryźć. Jasne, rekordowy osobnik to to pewnie nie był, ale w naszej
perspektywie pokonaliśmy potwora.
Rozgrzani
stoczoną walką przez kolejne pół godziny opływamy nasze tereny. Wszystko się
powtarza. Znowu robi się coraz zimniej, znowu pojawia się tekst o „ostatniej
rundce dookoła”. Na całe szczęście powtarza się znowu widok smugi umykającej
przed promieniem latarki – tym razem niebieskawa, podobnej wielkości. Kuba
instynktownie daje nura i ją łapie, następuje krótka walka, lecz tym razem
ośmiornicy udaje się wyślizgnąć mu z pomiędzy palców i rzucić poza światło. Tym
razem mi udało się uszczknąć trochę łowieckiej chwały, bo odruchowo sięgnąłem w
ciemność i dałem radę złapać potworka. Mogłem teraz na własnej skórze odczuć, jak dziwnymi stworzeniami są głowonogi. Ściskając jej głowę czułem własne
palce, tak jakby w środku nic nie było. Jednocześnie jej macki wspinały się po
moim ciele, przysysając się ssawkami i zaskakując swoją siłą gdy tylko
próbowałem je oderwać. W sumie to cieszę się, że te ośmiornice nie były
większe, bo nie wiadomo kto kogo by upolował. Oczywiście ten egzemplarz również
wylądował w siatce naznaczony wieloma ranami ciętymi i kłutymi.
Usatysfakcjonowani
połowem pobłąkaliśmy się jeszcze jakiś czas, ale decyzja o powrocie zapadła
szybciej niż poprzednio. Chyba stwierdziliśmy, że morze dało nam już
wystarczająco dużo tej nocy. Morze najwyraźniej twierdziło inaczej, bo ukazał
nam się kolejny obywatel tych słonych wód. Po dnie wędrował sobie homar. No to
przecież go tak nie zostawimy. Zachęcony tym, że trafił nam się gatunek
najwyraźniej przeznaczony dla początkujących łowców – nie miał szczypiec tylko
jakieś skarlałe wyrostki, oraz poruszał się dosyć niemrawo - szybko
wystartowałem ku niemu z wyciągniętą dłonią. Z perspektywy Kuby musiało to
śmiesznie wyglądać - gdy tylko dotknąłem homara, ten wpadł w dziki szał i
zaczął wściekle wyginać się we wszystkie strony, na co ja też się wystraszyłem
i też zacząłem wierzgać kończynami. Cóż, Kuba znów mógł się wykazać –
przygniótł skorupiaka swoim workiem i jakoś tam go zapakował. Kolejny pokaźny
stwór wyłowiony, ale tym razem nawet to nie rozgrzało nas na tyle, aby
kontynuować łowy. Siedzieliśmy w wodzie od co najmniej dwóch godzin i byliśmy
skostniali z zimna. Czas wyjść.
8. WIELKIE POLOWANIE: WIELKA UCZTA
Dołożyliśmy
trochę drewna do przygasającego ogniska, ogrzaliśmy się i przystąpiliśmy do
podziwiania zdobyczy. Trzy małe rybki z których tak bardzo się cieszyliśmy,
bladły teraz w porównaniu do dwóch gumowatych cielsk ośmiornic. Te bestie
ciągle się ruszały, sięgały tymi swoimi mackami gdzie popadnie, ale na tyle
niemrawo, że nie baliśmy się zostawić ich bez nadzoru. Z kolei homar budził
niepokój. Po wyciągnięciu z siatki leżał na skałach zupełnie nieruchomo,
brzuszkiem do góry. Sęk w tym, że nikt go wcześniej nie zabił, więc jego
bezruch był co najmniej nie na miejscu. Stuknęliśmy go raz, drugi. Domyślałem
się co się zaraz stanie, ale oczekiwanie jest zawsze najgorsze. Nagle drań
podskoczył z donośnym trzaskiem jakieś pół metra do góry i znowu zaczął swój dziki
taniec, odbijając się przy tym głośno od skał. Gdy tylko znowu znieruchomiał,
Kuba przewrócił go na grzbiet i przebił nożem na wylot. Tym razem homar
osiągnął spokój ostateczny i nie było z nim więcej problemów.
Podzieliliśmy
się obowiązkami. Ja poszedłem szukać drewna na opał, Kuba zajął się oprawianiem
przyszłej kolacji. Kiedy wróciłem do bazy taszcząc za sobą parę suchych
konarów, okazało się, że do kolekcji zabitych zwierzątek doszedł spory krab. Nieszczęśnik wyszedł zaciekawiony poobserwować jak Kuba
patroszy ryby, przy czym mordercze instynkty mojego kolegi nie zdążyły jeszcze
ostygnąć i odruchowo przebił on kraba nożem. Bywa.
Nie mieliśmy ochoty na zbytnie cackanie
się z przyrządzaniem potrawy. Było już późno, a przynajmniej ja rozbudziłem w
sobie na tyle zwierza, że mógłbym pochłonąć swoje ofiary i na surowo. W sumie
to po trochu tak to się skończyło. Wrzuciliśmy to wszystko bez większych
ceregieli na rozgrzaną patelnię, potrzymaliśmy z dziesięć minut na ogniu i
zabraliśmy się za konsumpcję. Rybki się rozlatywały i starczały na maksymalnie
dwa gryzy z każdej, ale smak był wyczuwalny. Śmierć kraba okazała się być
raczej bezsensowna, bo jego rozmiar był spory tylko i wyłącznie w porównaniu do
reszty krabiej społeczności wychodzącej na brzeg. W kategoriach kulinarnych był
mikroskopijny, smak nie był wyczuwalny. Drugi skorupiak to już inna bajka.
Potężny mięsień ogonowy pozwalający homarowi na odstawianie tych dzikich
tańców dał nam po jednym porządnym gryzie na głowę. Mięsko to było delikatne i
soczyste. Było też zupełnie surowe, bo homar wylądował na patelni w swoim
pełnym opancerzeniu i przez te parę minut jego zawartość zrobiła się ledwie
ciepła. Daniem głównym bezapelacyjnie zostały ośmiornice. Spore rozmiary i to,
że jakieś 90 procent ich ciał jest jadalne (reszta to mózg, dziób i oczy, które
zostały wypatroszone) sprawiły, że faktycznie można się było nimi nasycić.
Podsmażone w całości, po jednej dla każdego. Trzymaliśmy je w dłoniach i po
prostu odrywaliśmy zębami kolejne kęsy. Nie było to takie łatwe ze względu na
gumowatość tego mięsa. Tylko silne szczęki prawdziwych łowców mogły dokonać
jego rozdrobnienia. Zjedliśmy absolutnie wszystko. Może nie była to zbyt
wykwintna kolacja, ale cała atmosfera tej nocy sprawiała że smakowała
wyśmienicie. Choć może powinienem użyć trochę innych słów: to jedzenie
smakowało dokładnie tak, jak powinno smakować jedzenie zdobyte w ten sposób.
Usatysfakcjonowani idziemy spać. Kończy się pierwszy dzień w całości spędzony
na Rodos.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz