czwartek, 12 lutego 2015

Rodos: Część I, rozdziały 5-8

5. WIELKIE POLOWANIE: PIERWSZA KREW


 Godzina próby zbliżała się po cichu. Nikt nie spodziewał się nadchodzącej przygody. Po tym jak już namachaliśmy się dzidami reszta dnia mijała spokojnie. Trochę leniuchowania w dusznym upale, czytanie książek, gazet, wycieczka pod prysznic, w końcu kolacja. Zapadł zmrok, światło bijące od ogniska tańczyło intrygująco na skalnych ścianach naszej bazy, morze spokojnie szumiało. „Chodź Tymon, sprawdzimy co teraz dzieje się pod wodą” powiedział Kuba. Jakże mógłbym się nie zgodzić? Założyliśmy płetwy, maski, rurki, chwyciliśmy włócznie i powoli zaczęliśmy się przeciskać przez płyciznę w wąwozie ku otwartej wodzie.


 To co robiliśmy było możliwe dzięki temu, że Kubie udało się na ostatnią chwilę przed wyjazdem pożyczyć od kogoś latarkę do nurkowania. To całkiem niesamowite jak takie drobnostki mogą ewoluować w unikalne, intensywne doświadczenia. Ta latarka nie była na żadnej liście priorytetów, ot, będzie albo nie. Bardziej przypadek, że jednak była i wielkie szczęście przy okazji, bo bez niej ominęłaby nas ta noc.

 Idziemy przed siebie, źródło światła jest trzymane przez Kubę, który prowadzi. Muszę mu dotrzymywać kroku, bo gdy tylko za bardzo się oddala, tafla wody staje się nieprzeniknionym odbiciem gwiazd na niebie. Nie mogę jednak szarżować – płetwy w wodzie stanowią nieocenioną pomoc, ale na płyciźnie sprawiają, że wyglądasz jak upośledzona kaczka. Upadek byłby wybitnie nieprzyjemny ze względu na ostre skały i awansowałby na absolutnie okropny, gdyby wylądować na jednym z jeżowców masowo zasiedlających przybrzeżne rejony. Gdy tylko woda sięgnęła kolan, z ulgą zanurzamy się w tym innym świecie. Naprawdę, w nocy wrażenie jest olbrzymie. W totalnej ciszy słyszę tylko swój własny, stłumiony przez rurkę oddech, widzę tylko to co znajduje się w wąskim strumieniu światła rzucanym przez latarkę Kuby. Wystarczy, że odwrócę się od Kuby, a pochłania mnie ciemność tak gęsta, że aż czuć jej napór na gałki oczne. Kosmos dosłownie i w przenośni.

 Pierwsza ofiara ukazuje się nam bardzo szybko. Mała rybka, która zapewne schowała się na płyciźnie, aby większe drapieżniki z głębin nie mogły jej znaleźć. Śpi. Nie widzi nas. Nie mamy skrupułów, jesteśmy bezlitośni i prymitywni. Budzą się w nas instynkty minionych czasów. Podpływamy bardzo blisko, naciągamy włócznie i przykładamy do nieświadomej zagrożenia rybki. Puszczamy. Najpierw słyszymy krótki świst kija przecinającego wodę, potem trzask i chrupnięcie gdy zęby włóczni przyszpilają stworzenie do skały. Dla pewności dziurawimy rybkę jeszcze parę razy, zmasakrowane zwłoki ładujemy do siatki, wynurzamy się i w euforii zbijamy sobie piątki. Udało się! Zdaliśmy próbę ognia, morska bestia długości mojego kciuka została poskromiona.



 To oczywiście nie koniec. Noc jeszcze długa, a ambicje wielkie. Po tym jak szybko upolowaliśmy pierwszą rybkę, pomyślałem, że to nic prostszego upolować kolejne. Może nawet udałoby się poczuć coś więcej niż tylko smak. Taka na przykład sytość byłaby całkiem satysfakcjonująca. Co zabawne, rzeczywistość pozwoliła nam jeszcze przez chwilę łudzić się tą wizją. W dość krótkim czasie (powiedzmy, pół godziny) udało się upolować jeszcze dwa „patelniaczki”, ale nie było już tak prosto. Po pierwsze okazało się, że taka ryba to kawał twardego skurczybyka i nawet z dziurą na wylot w brzuchu pozostaje całkiem żwawa i skora do ucieczki. Gdyby ktoś mógł nas obserwować, pewnie wyglądałoby to dosyć kuriozalnie – dwóch rosłych facetów płynących ile sił w nogach za dziesięciocentymetrową rybką, punktujących ją co chwilę za pomocą naostrzonych patyków tylko po to, aby ta w końcu wpłynęła pod jakiś kamień. W zasadzie jedyną działającą taktyką było przygwożdżenie ofiary do twardego podłoża i tutaj dawał o sobie znać drugi problem – zęby naszych włóczni łamały się błyskawicznie i po ubiciu trzeciej rybki nie posiadały już żadnej wartości bojowej. Trzeba było wrócić do bazy, ale bynajmniej nie po to, aby udać się na spoczynek.

6. WIELKIE POLOWANIE: MODERNIZACJA BRONI

 Powrót przez płyciznę tym razem nie sprawiał już żadnego problemu. Uwaga w całości koncentrowała się na jak najszybszym przywróceniu funkcjonalności naszym dzidom i wznowieniu polowania. Po przeanalizowaniu sytuacji stwierdziliśmy, że dalsze ostrzenie zębów włóczni nie miało sensu w dłuższej perspektywie. Były zbyt łamliwe i nie trwałoby długo, zanim musielibyśmy lecieć po kolejne kije. Potrzebowaliśmy czegoś trwalszego i co najmniej równie śmiercionośnego. Oczywiście padło na noże. Wzięliśmy nasze koziki, umiejscowiliśmy je w końcówce włóczni i przywiązaliśmy mocno za pomocą sznurka. Wyobraźnia podpowiadała mi, że jeśli naostrzonym kijem upolowaliśmy trzy rybki, to z nożem w roli grotu zabicie takich nie będzie żadnym problemem, o ile same wcześniej nie umrą ze strachu na widok takiego narzędzia zagłady.

 Myliłem się. Okazało się, że rozczapierzone zęby włóczni zadawały obrażenia bardziej obszarowo, bardziej upośledzając zdolności motoryczne przydatne w ucieczce. Nóż uderzał punktowo i raczej ześlizgiwał się po łuskach niż cokolwiek przebijał. Tej nocy nie udało nam się złapać już ani jednej ryby, ale prawdziwy sukces był związany z czymś innym.

7. WIELKIE POLOWANIE: POTWORY BEZ KRĘGÓW

 Już długo krążyliśmy dookoła przybrzeżnych skał. Chłód nocnego morza dawał o sobie znać mocniej z każdą mijającą minutą i już zaczynaliśmy godzić się z myślą o rychłym zakończeniu naszych podwodnych wojaży. „Jeszcze jedna rundka i wracamy” zarządził Kuba i nie powiem, abym się nie ucieszył na te słowa. Nie chciałem wcześniej zrzędzić, ale byłem już ostro wyziębiony i patrząc w ciemną toń nie wyobrażałem sobie już kosmosu ani wielkich, ospałych ryb czekających na odłów, tylko marzyłem o hulającym ognisku w bazie. Niedoczekanie. Pod koniec tego, jak się zdawało, finałowego okrążenia nagle w świetle latarki, zauważyliśmy pomarańczową smugę sunącą po kamienistym dnie. O zimnie zapomnieliśmy momentalnie. Rozległy się stłumione przez rurki okrzyki bojowej ekscytacji – MMMMPHF!!! MMMMPHF!!! Zaskoczona zamieszaniem ośmiornica utkwiła w nas swój wzrok i rzuciła się do ucieczki. Na szczęście nie była zbyt szybka, a w najbliższej okolicy brakowało kryjówek. Zasypaliśmy ją gradem ciosów z naszych włóczni, ale jeżeli na ryby działało to średnio, to ośmiornica była na nie po prostu odporna. Jej gumowate cielsko odbijało się od noży i bez śladów zranienia pełzła dalej. Szybko stało się jasne co będzie jedynym skutecznym sposobem na jej zdobycie, ale jakoś nie wykazywałem inicjatywy w tym kierunku. Kuba za to nie miał wątpliwości. Wyciągnął rękę i zacisnął palce na tym obco wyglądającym stworzeniu. Przez chwilę zrobiło się naprawdę dziwnie. Mój towarzysz dryfujący w wodzie, w jednej dłoni ściskający dzidę i latarkę, w drugiej głowonoga którego macki zadziwiająco wydłużyły się, oplatając całe ramię kolegi. MMMMPHF!!! MMMMPHF!!! Te „słowa” wyrwały mnie z dziwnego otępienia i zrozumiałem, że coś wypadałoby zrobić. Przejąłem latarkę, oddałem swoją dzidę wyposażoną w lepszy scyzoryk i skupiłem się na prawidłowym oświetleniu miejsca akcji. Ośmiornica to twarda bestia, długo nie chciała przestać walczyć, mimo że pokroiliśmy ją w tej wodzie nieomal na kawałki. W końcu tak jakby straciła wigor, ale po włożeniu do siatki i tak poświęciliśmy pięć minut aby się upewnić, czy jakimś cudem się z niej nie wyślizgnie. Nie miała szans. Kiedy dotarło do nas, że się udało, nastąpiła znajoma łowiecka euforia. Taka ośmiornica to już coś, zwłaszcza, że nie była mała. Łeb wielkości pięści, macki jakieś pół metra – jest już w co się wgryźć. Jasne, rekordowy osobnik to to pewnie nie był, ale w naszej perspektywie pokonaliśmy potwora.

 Rozgrzani stoczoną walką przez kolejne pół godziny opływamy nasze tereny. Wszystko się powtarza. Znowu robi się coraz zimniej, znowu pojawia się tekst o „ostatniej rundce dookoła”. Na całe szczęście powtarza się znowu widok smugi umykającej przed promieniem latarki – tym razem niebieskawa, podobnej wielkości. Kuba instynktownie daje nura i ją łapie, następuje krótka walka, lecz tym razem ośmiornicy udaje się wyślizgnąć mu z pomiędzy palców i rzucić poza światło. Tym razem mi udało się uszczknąć trochę łowieckiej chwały, bo odruchowo sięgnąłem w ciemność i dałem radę złapać potworka. Mogłem teraz na własnej skórze odczuć, jak dziwnymi stworzeniami są głowonogi. Ściskając jej głowę czułem własne palce, tak jakby w środku nic nie było. Jednocześnie jej macki wspinały się po moim ciele, przysysając się ssawkami i zaskakując swoją siłą gdy tylko próbowałem je oderwać. W sumie to cieszę się, że te ośmiornice nie były większe, bo nie wiadomo kto kogo by upolował. Oczywiście ten egzemplarz również wylądował w siatce naznaczony wieloma ranami ciętymi i kłutymi.

 Usatysfakcjonowani połowem pobłąkaliśmy się jeszcze jakiś czas, ale decyzja o powrocie zapadła szybciej niż poprzednio. Chyba stwierdziliśmy, że morze dało nam już wystarczająco dużo tej nocy. Morze najwyraźniej twierdziło inaczej, bo ukazał nam się kolejny obywatel tych słonych wód. Po dnie wędrował sobie homar. No to przecież go tak nie zostawimy. Zachęcony tym, że trafił nam się gatunek najwyraźniej przeznaczony dla początkujących łowców – nie miał szczypiec tylko jakieś skarlałe wyrostki, oraz poruszał się dosyć niemrawo - szybko wystartowałem ku niemu z wyciągniętą dłonią. Z perspektywy Kuby musiało to śmiesznie wyglądać - gdy tylko dotknąłem homara, ten wpadł w dziki szał i zaczął wściekle wyginać się we wszystkie strony, na co ja też się wystraszyłem i też zacząłem wierzgać kończynami. Cóż, Kuba znów mógł się wykazać – przygniótł skorupiaka swoim workiem i jakoś tam go zapakował. Kolejny pokaźny stwór wyłowiony, ale tym razem nawet to nie rozgrzało nas na tyle, aby kontynuować łowy. Siedzieliśmy w wodzie od co najmniej dwóch godzin i byliśmy skostniali z zimna. Czas wyjść.

8. WIELKIE POLOWANIE: WIELKA UCZTA

 Dołożyliśmy trochę drewna do przygasającego ogniska, ogrzaliśmy się i przystąpiliśmy do podziwiania zdobyczy. Trzy małe rybki z których tak bardzo się cieszyliśmy, bladły teraz w porównaniu do dwóch gumowatych cielsk ośmiornic. Te bestie ciągle się ruszały, sięgały tymi swoimi mackami gdzie popadnie, ale na tyle niemrawo, że nie baliśmy się zostawić ich bez nadzoru. Z kolei homar budził niepokój. Po wyciągnięciu z siatki leżał na skałach zupełnie nieruchomo, brzuszkiem do góry. Sęk w tym, że nikt go wcześniej nie zabił, więc jego bezruch był co najmniej nie na miejscu. Stuknęliśmy go raz, drugi. Domyślałem się co się zaraz stanie, ale oczekiwanie jest zawsze najgorsze. Nagle drań podskoczył z donośnym trzaskiem jakieś pół metra do góry i znowu zaczął swój dziki taniec, odbijając się przy tym głośno od skał. Gdy tylko znowu znieruchomiał, Kuba przewrócił go na grzbiet i przebił nożem na wylot. Tym razem homar osiągnął spokój ostateczny i nie było z nim więcej problemów.



 Podzieliliśmy się obowiązkami. Ja poszedłem szukać drewna na opał, Kuba zajął się oprawianiem przyszłej kolacji. Kiedy wróciłem do bazy taszcząc za sobą parę suchych konarów, okazało się, że do kolekcji zabitych zwierzątek doszedł spory krab. Nieszczęśnik wyszedł zaciekawiony poobserwować jak Kuba patroszy ryby, przy czym mordercze instynkty mojego kolegi nie zdążyły jeszcze ostygnąć i odruchowo przebił on kraba nożem. Bywa.


 Nie mieliśmy ochoty na zbytnie cackanie się z przyrządzaniem potrawy. Było już późno, a przynajmniej ja rozbudziłem w sobie na tyle zwierza, że mógłbym pochłonąć swoje ofiary i na surowo. W sumie to po trochu tak to się skończyło. Wrzuciliśmy to wszystko bez większych ceregieli na rozgrzaną patelnię, potrzymaliśmy z dziesięć minut na ogniu i zabraliśmy się za konsumpcję. Rybki się rozlatywały i starczały na maksymalnie dwa gryzy z każdej, ale smak był wyczuwalny. Śmierć kraba okazała się być raczej bezsensowna, bo jego rozmiar był spory tylko i wyłącznie w porównaniu do reszty krabiej społeczności wychodzącej na brzeg. W kategoriach kulinarnych był mikroskopijny, smak nie był wyczuwalny. Drugi skorupiak to już inna bajka. Potężny mięsień ogonowy pozwalający homarowi na odstawianie tych dzikich tańców dał nam po jednym porządnym gryzie na głowę. Mięsko to było delikatne i soczyste. Było też zupełnie surowe, bo homar wylądował na patelni w swoim pełnym opancerzeniu i przez te parę minut jego zawartość zrobiła się ledwie ciepła. Daniem głównym bezapelacyjnie zostały ośmiornice. Spore rozmiary i to, że jakieś 90 procent ich ciał jest jadalne (reszta to mózg, dziób i oczy, które zostały wypatroszone) sprawiły, że faktycznie można się było nimi nasycić. Podsmażone w całości, po jednej dla każdego. Trzymaliśmy je w dłoniach i po prostu odrywaliśmy zębami kolejne kęsy. Nie było to takie łatwe ze względu na gumowatość tego mięsa. Tylko silne szczęki prawdziwych łowców mogły dokonać jego rozdrobnienia. Zjedliśmy absolutnie wszystko. Może nie była to zbyt wykwintna kolacja, ale cała atmosfera tej nocy sprawiała że smakowała wyśmienicie. Choć może powinienem użyć trochę innych słów: to jedzenie smakowało dokładnie tak, jak powinno smakować jedzenie zdobyte w ten sposób. Usatysfakcjonowani idziemy spać. Kończy się pierwszy dzień w całości spędzony na Rodos.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz