wtorek, 3 lutego 2015

Teneryfa autorstwa Poszukiwaczki Marty - mojej mamy

                                                                   PROLOG

Urlop 2014 dawno wykorzystany, a mnie ciągnie w góry. Całkiem przypadkiem (J)trafiam w internecie na bilety czarterowe na Teneryfę – wylot 1.01.2015, powrót 9.01.2015, czyli już przysługuje mi nowy urlop, a jeszcze załapują się 2 dni świąteczne. Trochę zbyt optymistycznie rezerwuję dwa bilety dla siebie i Tymona, wylot jest z Katowic, jak się później okaże, najgorszego miejsca w Polsce. Zapowiadają się 24 godziny w jedną stronę, w tym kilka godzin czekania na dworcach i lotniskach, ale wizja egzotycznego wyjazdu łagodzi wszystko.


Teneryfa pojawiła się w luźnych planach już dawno, po wejściu na najwyższy szczyt Hiszpanii kontynentalnej – Mulhacen (Pico del Teide na Teneryfie – 3718 m npm jest najwyższym szczytem Hiszpanii ogółem), ale dopiero kilka lat później, po obejrzeniu zdjęć znajomych, decyduję się tam wybrać. W chwili zakupu biletów mam już od roku przewodnik z opisem szlaków pieszych i dobrą mapę 1: 50 000.

Żeby zdążyć do Gdańska na autobus urywam się w sylwestra wcześniej z pracy (no przecież fryzjer, kosmetyczka, wyprasować kreację muszę), Tymon zapodział gdzieś karimatę, wiec jeszcze zaliczamy sklep sportowy i w drogę – samochodem do Gdańska, Polskim Busem do Katowic. Kiedy wjeżdżamy do Katowic wybija północ, więc fajerwerki oglądamy (poprawka, ja oglądam, Tymon śpi) przez okno busa. Na dworcu pierwsza niespodzianka, wszystkie autobusy na lotnisko w tym dniu odwołane, pozostaje nam taksówka, co w sylwestrową noc okazuje się dość skomplikowane. Tracę pół baterii na próbach zamówienia taksówki, koszt wyjazdu drastycznie rośnie (jak się okazało w drodze powrotnej autobus kosztuje raptem połowę taniej – nigdy więcej odlotów z Katowic!), ale w końcu docieramy na lotnisko, gdzie ucinamy sobie jeszcze krótką drzemkę na karimatach.                    

W południe 1.01.2015 lądujemy na Teneryfie, pogoda idealna, ciepło, ale bez przesady, prognozy na ten tydzień nie przewidują deszczu. Zapobiegawczo wydrukowałam sobie rozkłady wszystkich autobusów na wyspie, więc musimy tylko znaleźć właściwe stanowisko i już po chwili jedziemy do Las Americas, jednego z węzłów komunikacyjnych, gdzie niszczymy świeżo zakupione bagietki i wino (a miał być zapas na 2 dni), nabieramy wodę w jakiejś knajpie i wsiadamy w docelowy autobus do Vilaflor – najwyżej (1466 m npm) położonej wioski na Teneryfie. Przy wysiadaniu zahaczamy gdzieś zatyczką bukłaka i tracimy sporo wody. Szybko udaje nam się znaleźć wejście na szlak i godzinę po zachodzie słońca lądujemy w zacisznym miejscu na nocleg. Nie chce nam się rozbijać namiotu, jest ciepło i pogodnie, więc rozkładamy tylko karimaty i śpiwory. W nocy budzą mnie igiełki na twarzy – krótki, siekący śnieg, owijamy się foliami NRC bo namiotu nadal nie chce się rozbijać, jeszcze ze dwa razy do rana śnieży. Mi w cienkim puchaczu jest ciepło, Tymon w syntetyku trochę marznie, więc przez kolejne noce upycha w śpiwór dwa swetry puchowe.

                                                                   


                                                       DZIEŃ PIERWSZY

Rano przymrozek, po krótkim marszu rozpalamy survivalową kuchenkę (czyli mini ognisko w blaszanym pojemniku) i parzymy kawę. Widoki cudowne, słońce powoli nas rozgrzewa, dość szybko docieramy do pierwszego celu, czyli Pasaje Lunar. Zrzucamy plecaki, ja robię zdjęcia, biegamy po wydeptanych ścieżkach i trochę się gubimy, na szczęście jesteśmy sami, nic nie ma prawa zginąć, po pół godzinie znajdujemy nasz dobytek.

                                                                    


Dalej maszerujemy w stronę Teide, po drodze kasza z masłem, w zasadzie jedyny prowiant jaki mamy. Zaliczamy jeszcze Montańa de Guajara (2718 m npm), na mapie znalazłam jakiś trudny szlak zejściowy, ale w terenie nie udaje nam się go zlokalizować, wszędzie urwiska, wiec robimy mały wycof i trochę nadrabiamy drogi. Ok. 17 docieramy do centrum turystycznego pod Teide, mnóstwo eleganckich ludzi, kolejka do wc, czujemy się bardzo niekomfortowo, napełniamy tylko bukłak wodą i uciekamy w bardziej bezludne tereny.

Bukłak (prezent od mikołaja) niestety okazuje się lekkim niewypałem – woda już po godzinie od nalania śmierdzi i smakuje chemią, ale pić coś trzeba.
Większość turystów na szczęście ogranicza się do podejścia 300 m z samochodu na punkt widokowy, wiec już po kilku minutach znowu jesteśmy sami.
                                                              


Przed wejściem do rezerwatu są piktogramy z zakazem rozbijania namiotu i palenia ognisk, mam lekki stres, kiedy gotujemy makaron – nasza kuchenka dymi jak lokomotywa, na szczęście na nocleg udaje nam się znaleźć miejsce widoczne tylko ze szczytu. Po zmroku rozbijamy namiot (wściekle pomarańczowy) i zakopujemy się we wszystkie ciuchy jakie mamy. Jesteśmy na ok. 2500 m npm, jak by nie było jest zima, lekki mróz i wieje ostry wiatr, mimo to daje się trochę pospać.

                                                                       


                                                                  DZIEŃ DRUGI

Rano szybkie pakowanie i w drogę – mamy ponad 1000 m przewyższenia do pokonania, im wyżej tym wolniej idziemy, ale i tak sprawnie, po drodze rezygnujemy z krótkiego podejścia na Pico Viejo, bo „przecież zaraz będziemy na wyższym wulkanie”, później bardzo tego żałujemy, bo krater jest naprawdę imponujący. Na wysokość 3550 m npm dojeżdża kolejka typu wagonik, wiec zasapani trafiamy w tłum popijających szampana Rosjan, robiących sweet-focie Azjatów i innych turystów.

                                                                        


Niestety szlak na szczyt jest zamknięty z powodu oblodzenia (rzeczywiście lód jest wybitnie twardy, a raków nie zabieraliśmy, żeby za dużo nie dźwigać), więc po krótkim polegiwaniu w nasłonecznionej niszy stacji wyciągu, przebijamy się przez tłumy turystów na szlak zejściowy. Ten też zamknięty z powodu oblodzenia, ale postanawiamy zaryzykować. Początek jest w miarę płaski, później trafiamy na wyrąbaną w lodzie rynnę, jest nieźle, ale nagle rynna się kończy, a nachylenie rośnie. Próbujemy jeszcze skakać po kamieniach wystających z lodu, te jednak robią się coraz rzadsze, ludzie podchodzący z dołu w rakach mówią, że lód ciągnie się aż do schroniska, więc z bólem serca podejmujemy decyzję o odwrocie i zjechaniu na dół kolejką. Koszty rosną.

                                                                         


Znajduję fajne, choć ryzykowne (tj. na styk) połączenie trzema autobusami w góry Anaga, pierwszy autobus punktualnie dociera na miejsce, drugi niestety już nie – jest godzina przed zachodem słońca, a my jak sierotki na dworcu autobusowym w wielkim mieście. Średnio nam się uśmiecha spanie na ławce w centrum miasta, szukamy jakiegokolwiek autobusu jadącego na wschód, jest jeden do Igueste de San Andres, za 10 minut odjeżdża, jeszcze tylko rzut oka na mapę czy są tam jakieś szlaki i wsiadamy.                                             
Kiedy docieramy na miejsce jest już zupełnie ciemno, psy szczekają, po kilku kilometrach w końcu opuszczamy asfalt i zabudowania, szlak się pnie ostro w górę, wszędzie kaktusy, dopiero pod szczytem udaje się znaleźć kawałek płaskiego miejsca, trochę za mały na namiot, więc tylko owijamy się tropikiem, na suchych kaktusach długo (bo kaktusy mało kaloryczne) gotujemy makaron i do spania.

                                                                         


                                                            DZIEŃ TRZECI

Rano widok nas miło zaskakuje, po pustynnym, wulkanicznym wnętrzu wyspy, tu tropikalne klimaty – kaktusy, sukulenty, ogólnie bardzo zielono. Na szlaku znajdujemy trochę suchych gałęzi, gotujemy wodę na kawę. Mijamy kilka ruder, na pierwszy rzut oka wyglądają na opuszczone, ale wokół wypielęgnowane ogródki, słychać nawet głosy gdzieś z dolnych tarasów. Trafiamy też na prawdziwą turystyczną „łazienkę” – woda spływająca z gór skanalizowana w krótką rurkę, leci jak z kranu, ja oczywiście tylko rejestruję, że fajne miejsce i prę dalej, ale Tymon rozsądnie zauważa, że to może być jedyna okazja, żeby się umyć. Kolejno bierzemy kąpiel, przekonani, że jesteśmy sami na świecie, ledwo zdążyłam się ubrać, gdy pojawia się dwóch lokalnych biegaczy.

                                                                      


Pierwszy cel tego dnia to mała wioska Chamorga, ponieważ żarcie nam się kończy, po cichu liczymy na jakiś sklep („kupimy kaszę, albo fasolę i w końcu najemy się do syta”), ja dodatkowo bardzo potrzebuję baterii, bo jakimś cudem zabrałam z domu 3 komplety rozładowanych i aparat co chwilę się buntuje. Omyłkowo pierwszą napotkaną miejscowość bierzemy za tą właściwą, długo błądzimy między ciasno upakowanymi domkami, bo z mieszkańcami nie udaje się dogadać, więc kiedy docieramy do Chamorga jesteśmy już tak głodni, że postanawiamy zaszaleć w jedynym barze, bo sklepu oczywiście nie ma. Wystrój jak w PRL-owskiej stołówce, z kraciastą ceratą na stole, brak jakiejkolwiek karty dań, korzystając z rozmówek polsko – hiszpańskich mówimy, że chcemy COŚ zjeść i dostajemy po misce ciecierzycy z żeberkiem, jedną bagietkę i kwaterkę wina. Całość kosztuje 10 Euro, czyli tyle, ile zakupy w Lidlu na tydzień, ale pełne brzuchy bezcenne.



Schodzimy wąwozem na plażę, po drodze przebieramy się w letnie ciuchy bo już od jakiegoś czasu zrobiło się gorąco, plaża oczywiście czarna, nie kąpiemy się, ale robimy krótki rekonesans po skałach, uważając, żeby nas fale nie zmyły – widoki warte ryzyka.



Po misce „magicznego grochu”, jak nazwaliśmy ciecierzycę, idzie nam się sprawnie i szybko, tego dnia przechodzimy jakąś zawrotna ilość kilometrów (również dlatego, że nikt nas nie chce zabrać na stopa), na deser jeszcze zaliczamy wspinaczkę miejską w Tagananie – drogi są tak strome, że ciężko iść, a na górze stoją sobie autka typu Peugot 206. Szacunek dla kierowców.



W półmroku opuszczamy Tagananę i szukamy miejsca na nocleg, szlak początkowo idzie ślepą drogą szutrową, a potem wąską ścieżką na zboczu, gdzie trudno o miejsce do spania, więc rozbijamy się na mijance na szutrówce, przekonani, że nikt tędy nie jeździ. Tego wieczoru wieje tak mocno, że ledwo udaje się rozbić namiot, wszystko ładujemy do sypialni, bo jest ryzyko, że w nocy wywieje buty z przedsionka, a że już trochę śmierdzą, to robi się klimatycznie. O rozpaleniu kuchenki nie ma mowy, „magiczny groch” przestał działać, chrupiemy więc na sucho ostatni woreczek kaszy gryczanej, żeby jakoś zabić głód. Nie jest źle – mamy jeszcze trochę masła które pomaga przełknąć suchą kaszę, buty śmierdzą francuskim serem, tylko wina brak.

                                                        DZIEŃ CZWARTY     

O 7 rano budzi mnie warkot i światła samochodu – jednak ktoś tu jeździ, tylko po co? Za 200 metrów droga się kończy. Pakujemy się błyskawicznie, mamy dużo szczęścia, że gość (jak się później okazuje, pasterz kóz) nie wjechał w nas, bo mijanka jest mała i 1/3 namiotu wystaje na drogę.

Planowaliśmy posiedzieć w górach Anaga 3 dni, ale poprzedniego dnia przeszliśmy większość zaplanowanej drogi, więc po trawersie zbocza podchodzimy wąwozem do najbliższej miejscowości z przystankiem autobusowym (po drodze kawa i małe mycie w rzece – głównie Tymon, bo ja jeszcze nie czuję się brudna).



Najbliższy autobus za 4 godziny, udaje nam się wcześniej złapać stopa, Ignasio („walking y photo”), jedzie co prawda do Santa Cruz, a nie do Puerto de la Cruz jak planowaliśmy, ale tam też jest węzeł komunikacyjny, więc korzystamy z okazji. Ignasio słabo mówi po angielsku, Tymon zna tylko kilka słów po hiszpańsku, a i tak przez całą drogę jest wesoło, co chwilę zatrzymujemy się w widokowych miejscach, Ignasio pokazuje nam zdjecia ze swoich wypadów, obiecuję, że po powrocie do domu dopiszę go do swoich znajomych na fb. Po drodze zajeżdżamy jeszcze na jedyną (chyba) na Teneryfie plażę z białym piaskiem, importowanym z Sahary ku uciesze turystów i łapiemy autobus do Puerto de la Cruz. Tu szaleństwo – do kolejnego autobusu mamy 40 minut, robimy wielkie zakupy: ryż, słoiki z magicznym grochem, bagietki, parówki, tanie wino i baterie do aparatu, połowę zjadamy od razu pod sklepem i z pełnymi brzuchami ruszamy do Santiago del Teide na zachodzie wyspy. Po wyjściu z autobusu trafiamy na paradę z okazji Trzech Króli (5.01), mijają nas dziwnie ustrojone wozy, na jednym rzeczywiście trzej królowie, ale reszta to postacie z kreskówek, wszystkie rzucają w naszym kierunku cukierki typu galaretka w cukrze, pycha. Z pełnymi kieszeniami ruszamy szukać szlaku i ponownie trafiamy na paradę, która zdążyła objechać miasteczko – znowu dostajemy garście galaretek, będzie co jeść do końca pobytu.



Szukając noclegu idziemy tak długo, aż skończy się szutrówka, po drodze mijamy fajne miejscówki, ale nie chcę kolejnej samochodowej pobudki. Wykańczamy jeszcze bagietki i do spania. Ponieważ kładziemy się dosyć wcześnie (o 20 jest już zupełnie ciemno), a wstajemy dopiero jak się rozwidnia ok. 7, zaczynam mieć problemy ze spaniem – dla mnie to zdecydowanie za długo, więc budzę się o 3 w nocy, czytam gazety i podjadam galaretki. 

                                                           DZIEŃ PIĄTY

Rano przymrozek, ale szron szybko topnieje, a my okrążamy nieczynny wulkan Chinyero, trochę nam psuje przyjemność napotkana wycieczka autokarowa, ciężko wyminąć tyle osób na wąskiej ścieżce, ale mamy już taką wprawę, że możemy nawet biegać z ciężkimi plecakami.



Koło południa dopada nas głód, nie ma gdzie rozpalić kominka, bo wszędzie suche igły, a nie chcemy wyspy puścić z dymem, więc zjadamy ostatni słoik magicznego grochu plus kilka galaretek. Zaczyna się chmurzyc, docieramy do Erjos, gdzie zauroczeni pewnym zakątkiem zmieniamy marszrutę i schodzimy w stronę oceanu, do miasteczka Los Silos. Prawdopodobnie dzięki temu udało nam się ominąć deszcz. Kolejna zmiana ekosystemu, sporo drzew liściastych – ponieważ jest zima, to bez liści, na szlaku miała być jakaś jaskinia, ale nie udaje nam się jej znaleźć, za to są ciekawe formacje skalne.



W miasteczku tradycyjnie brak sklepu (chociaż na planie miasta jest zaznaczony), nie mamy dużego ciśnienia, bo jeszcze kilogram ryżu i trochę dodatków w plecaku mamy, ale strasznie mnie wzięło na pomarańcze (i tanie wino), więc trochę szkoda. Spotykamy dwóch podobnych do nas włóczybutów, też szukają sklepu, sorry, to nie Szwecja.

Wspinamy się kolejnym wąwozem w górę, gdzieś wysoko znajdujemy stare tarasy po uprawach, tak dobrej kryjówki jeszcze chyba nie mieliśmy, nawet ze ścieżki ciężko nas zauważyć, gotujemy wiec ryż z resztą parówek i rozbijamy namiot. Trochę nam nad głowami skrzypią gałęzie, ale żadna nie spada, ja znowu nie mogę w nocy spać.

                                                         DZIEŃ SZÓSTY 

Rano piękna pogoda, ruszamy w stronę wąwozu Masca, niestety jest to jedna z żelaznych atrakcji turystycznych (zasłużenie), ale trochę liczę na to, że zimą będzie w miarę pusto, no i trasa jest dość trudna, a większość spotkanych do tej pory turystów zagranicznych to niemieccy emeryci. W samej miejscowości Masca tłumy (tj. więcej niż 10 osób J), w kilku knajpach próbujemy napełnić bukłak, ale odsyłają nas z kwitkiem – mogą sprzedać wodę w butelkach, a kible tylko dla klientów. Pies ich drapał, jakoś przeżyjemy.



W wąwozie już po 15 minutach trafiamy na zawartość autokaru. Wleką się okrutnie, ciężko ich wyprzedzić, bo ścieżka wąska, na szczęście w jakimś szerszym miejscu zatrzymują się na odpoczynek, więc biegniemy z naszymi plecakami, żeby ich jak najszybciej zgubić. Dalej jest coraz gorzej – grupy i grupki, większość ma wyraźne problemy ze sprawnym poruszaniem się po kamieniach, Tymon wyprzedza jedną z grup, mi się nie udaje i tracimy kontakt wzrokowy. Jak już udaje mi się minąć tą ekipę, zasuwam, żeby dogonić Tymona i wkurzam się coraz bardziej, bo nigdzie go nie widać, pytam ludzi idących w przeciwnym kierunku, czy nie widzieli wysokiego faceta z plecakiem – nikt nic nie wie. Niedaleko końca wąwozu siadam wkurzona na fajkę, i już po 5 minutach widzę pędzącego za mną Tymona – zgubił się gdzieś po drodze, ja goniłam jego, a on mnie. Nabieramy jeszcze wody w rzece i schodzimy na plażę. Tu niespodzianka – stragan z biletami na statek do Los Gigantos, 10 Euro od głowy za uniknięcie powrotu między tłumami jest do przyjęcia, do statku mamy pół godziny, w tym czasie udaje mi się dwa razy wywrócić na śliskich kamieniach, lekko zmoczyć aparat i konkretnie buty.



Stateczek jest mały, fale spore, więc wsiadanie wygląda dość ciekawie – trzeba złapać poręcze w chwili, kiedy statek podpływa do skały i szybko wskoczyć, jedna z dziewczyn trochę histeryzuje, ale wszystkim udaje się załadować.

Los Gigantos to typowy moloch turystyczny w cieniu potężnych klifów. Jedyne co nas tam interesuje, to przystanek autobusowy w kierunku lotniska (następnego dnia odlot) i jakiś sklep, bo znowu jesteśmy głodni. Są jeszcze wielkie ryby w porcie, ale bez wędki to sobie możemy tylko pomarzyć.



Tradycyjnie kupujemy bagietki i słoik – tym razem fasoli, oraz karton wina, sklep cenowo mocno odbiega od wcześniejszych, więc zakupy na drogę powrotną odkładamy na później. Uczta na ławce pod sklepem i ruszamy, wymyśliłam sobie przejście ścieżką trawersującą klif, ale ścieżka jest pozarywana (jest tablica „szlak zamknięty”), wino trochę szumi w głowie i Tymon przekonuje mnie (długo J), że nie warto ryzykować.



Rozpalamy więc nasz kominek, olewając kilku zbłąkanych turystów i lezące wokół kozie bobki, robimy kawę i uderzamy na łagodniejszy szlak w poszukiwaniu ostatniego noclegu. Droga ciągnie się długo pomiędzy plantacjami bananów, próbujemy coś skubnąć, ale banany w tym stadium są twarde jak drewno.



W końcu wychodzimy nad klify, plantacje chowają się za zboczem góry i znajdujemy odpowiedni pod namiot taras z widokiem na Los Gigantes i sąsiednią wyspę Gomerę. W nocy niesamowicie wyglądają światła obu tych miejsc.

                                                            DZIEŃ SIÓDMY

Tym samym szlakiem wracamy kolejnego dnia do miasta, po drodze Lidl – szaleństwo, oprócz wina, bagietek i sera kupujemy sobie ciastka, pomarańcze i 3 kg suchej ciecierzycy – taka pamiątka z wakacji. W centrum miasta, na murku rozkładamy manele, ja robię kanapki, Tymon chyba przysypia i czekamy na autobus do Las Americas, gdzie mamy przesiadkę na lotnisko.



Znam numer autobusu, godzinę odjazdu, a pomimo to ogarnia nas jakaś pomroczność i wsiadamy do wcześniejszego busa, który co prawda też jedzie do Las Americas, ale przez wszystkie okoliczne wioseczki. Odprawa na samolot już się zaczyna, a my jeszcze objeżdżamy, zaczynam panikować, w końcu wysiadamy w pierwszej większej miejscowości, gdzie szczęśliwie mamy za 10 minut autobus już bezpośrednio na lotnisko. Szybki przepak i publiczne obnażanie (tj. zmieniamy spodnie na długie, mi się nie chce ściągać butów, więc szamoczę się z nogawkami spodni budząc zainteresowanie czerwonymi majtkami z merino J). Na lotnisku jeszcze ludzie stoją w kolejce do odprawy, udaje mi się jeszcze szybko umyć głowę w toalecie, jemy po kanapce i do samolotu.

W Polsce powtórka z rozrywki, czyli 3 godziny na lotnisku, cholernie drogi autobus do Katowic, 3 godziny na dworcu PKP, bus do Gdańska, autem do Elbląga i spać, spać, spać…


Więcej zdjęć: http://tnij.org/qfzciic

1 komentarz:

  1. Wow! :) Niezwykła wyprawa, podziwiam za odwagę i kreatywne zorganizowanie wyprawy :) W czwartek lecę z córką na Teneryfę- też z Katowic :P i mam nadzieję,że pobyt będzie równie udany!
    Pozdrawiam Ciepło! :)

    OdpowiedzUsuń