PS. Czytelnikom przypominam o istnieniu prologu z Rodos.
CZĘŚĆ I
1. PORANNE POWINNOŚCI
CZĘŚĆ I
1. PORANNE POWINNOŚCI
Budzę się jako pierwszy. Mój sen może nie był zbyt głęboki,
ale od razu po otwarciu oczu wiem, że po wieczornym nie najlepszym
samopoczuciu nie ma najmniejszego śladu. Rozglądam się dookoła i podziwiam
scenerię w blasku słońca. Postanawiam zrobić mały zwiad po okolicy i przy
okazji załatwić standardowe poranne powinności, więc chwytam za rolkę papieru i
ruszam. Jako pierwsze moją uwagę przykuwa wąskie zagłębienie rozpoczynające
się 5 metrów od miejsca w którym spaliśmy. Zauważyłem je już w nocy, ale nikt
tam nie zaglądał. Teraz widziałem wyraźnie, że zejście w ten mini wąwóz nie
będzie sprawiało żadnego problemu. Na dole okazuje się, że potencjał tego
miejsca wykracza daleko poza toaletę, więc odstępuję od swoich pierwotnych
zamiarów. Rozpadlina jest wąska, ale długa i wysoka. Nie dosięgnie nas tu ani
palące słońce, ani wzrok ludzi z ulicy. Miejsca wystarczy aby
wygodnie usiąść i rozłożyć wszystkie rzeczy. Jest bezpośrednie wejście do wody.
Baza idealna. Jednak coraz bardziej palące potrzeby zmusiły mnie do wznowienia
eksploracji okolicznych terenów. W końcu schowałem się za jakimś krzaczkiem na
zboczu i z pięknym widokiem na morze oddałem się kontemplacji. Szkoda, że po
chwili zza skały wyłonił się prom wypełniony turystami podziwiającymi wybrzeże.
Skoro ja widziałem, że niektórzy mieli lornetki, to tym pewniejsze jest to, że
oni widzieli mnie. Trudno, najważniejsze to nie przejmować się niczym i nigdy
nie okazywać wstydu. Prom się oddala, ja kończę i dopiero teraz czuję pełnię
szczęścia, czuję, że mógłbym latać.
2. PIERWSZA BAZA, PIERWSZA KAWA
Po powrocie okazało się, że Magda i Kuba już nie śpią, więc
zaprowadziłem ich do rozpadliny. Nikt nie miał wątpliwości, że zostaniemy w
niej na jakiś czas. Zrzuciliśmy wszystkie nasze rzeczy, rozsiedliśmy się
wygodnie i zabraliśmy się za podstawowy poranny rytuał – parzenie kawy. Nie
mieliśmy żadnej kuchenki gazowej, założenie było takie, że będziemy palić
ogniska. Od mamy dostałem bardzo przydatną rzecz – mały blaszany kominek, dzięki
któremu nie trzeba było rozpalać normalnego ogniska do zagotowania wody. Wrzuca
się do konstrukcji trochę patyków, rozpala, na wierzch kładzie się menażkę i po
10 minutach gotowe. Zapewne przez zupełny przypadek wypicie kawy przez moich
towarzyszy zbiegło się z ich nagłą chęcią na samotną kontemplację, a ja, jako
że miałem to już za sobą, postanowiłem wskoczyć w końcu w kuszącą, błękitną
głębię. Przyodziałem osprzęt i ostrożnie, bo chodzenie z płetwami po płyciźnie
grozi śmiercią, zacząłem iść przez zalaną część rozpadliny na otwartą wodę. Gdy
w końcu, z ulgą, dałem nura, przed oczami ukazał się inny świat. Woda była
klarowna, poszarpane skały tworzące wybrzeże były idealnym środowiskiem dla
wszelkiej morskiej flory i fauny. Małe, kolorowe rybki, jeżowce i strzykwy były
najczęstszym widokiem, ale zdarzały się jeszcze ciekawsze okazy. Wraz z
głębokością wody proporcjonalnie rosła średnia wielkość pływających w niej ryb,
a raz widziałem malutką mątwę usilnie utrzymującą ze mną kontakt wzrokowy,
trzymając swoje macki w sposób kojarzący mi się z gardą bokserską, jakby
chciała się bić.
3. JEDZENIE
W wodzie fajnie, ale w końcu trzeba wyjść i stawić czoła
kolejnym wyzwaniom. Miejsce przebywania można uznać za pełnoprawną bazę dopiero
po sporządzeniu w nim solidnego obiadu. Jak dotąd zapotrzebowanie na składniki
odżywcze było skutecznie zagłuszane przez porządny prowiant, który
przygotowałem jeszcze w Polsce – siatę pełną wypasionych kanapek. Ciemny chleb
z ziarnami, wyładowany po brzegi masłem, podwójna dawka sera i szynki – kalorie
ze smakiem. Wszystko co dobre niestety w końcu musi się skończyć, więc z Kubą
ruszyliśmy do miasteczka. Sklepów nie było, ale łaziliśmy od knajpy do knajpy i
próbowaliśmy dogadać się tak, aby sprzedali nam coś świeżego. W międzyczasie
pomęczyliśmy też wędkarzy na molo. Kuba miał tę wizję, w której rybacy każdego
ranka wyrzucać by mieli na swoje przenośne straganiki tony ryb i owoców morza
po promocyjnych cenach – w końcu byliśmy nad morzem. Rzeczywistość trochę
rozminęła się z marzeniami i spotkaliśmy ledwie kilku pomarszczonych dziadków z
drobnicą unoszącą się brzuszkami do góry w brudnych plastikowych wiadrach. Jako
że sami mieliśmy wędkę (a jakże!), dopytywaliśmy się standardowo: jak biorą? Na
co biorą? Słabo i na ciasto. Super! Czyli biorą, a ciasto (suchy granulat o
ostrym zapachu, który po namoczeniu w wodzie zmieniał się w mięciutki, rybi
smakołyk), ku naszej uciesze, leżało swobodnie porozsypywane na pomoście – z
głodu nie umrzemy. Pod czujnym okiem zdziwionych tubylców zaczęliśmy ładować to
garściami do plastikowych woreczków po kanapkach, mając nadzieję, że dobrze
zrozumieliśmy tutejszego eksperta i nie babrzemy się w odchodach tubylczych gryzoni.
Małe, brązowe, śmierdzące grudki budziły podejrzenia, ale w końcu walczymy o
przetrwanie. Potem poszliśmy po jedzenie.
Kiedy wróciliśmy do bazy, w siatach mieliśmy trochę
warzywek, ryżu i nawet szarpnęliśmy się na średnią rybkę. Kupowanie jedzenia w
restauracjach może nie jest najekonomiczniejszym rozwiązaniem, ale to w końcu
miał być pierwszy obiad z prawdziwego zdarzenia, więc dlaczego by trochę nie
poszaleć. Rozpaliliśmy ognisko, wielka patelnia Kuby poszła w ruch i po pół
godziny mogliśmy się cieszyć pełnowartościowym posiłkiem.
Jak tak teraz o tym piszę, to aż ciężko mi w to uwierzyć, a
wtedy też odczuwałem lekki dysonans patrząc na swój talerz. Jeżdżąc na
wycieczki z Mamą kwestiami żywieniowymi kierował absolutny pragmatyzm – ma być
szybko, prosto i kalorycznie. Na ostatnim wspólnym wyjeździe żywiliśmy się
praktycznie tylko kaszą z masłem, aż tu nagle na Rodos Kuba robi danie
przewyższające finezją większość obiadów, które robię sobie w domu. No cóż,
chłop lubi smacznie zjeść i chwała mu za to, bo mi też smakowało.
4. DZIDY
Kuba ma pomysły. Te zamieniają się w misje, które na
początku często zdarza mi się traktować raczej z przymrużeniem oka, nie
spodziewając się, że wyjdzie z nich coś konkretnego. Wielki błąd, bo tak naprawdę każda zajawka ma potencjał, aby stać się niesamowitą przygodą, jeśli
tylko odpowiednio się w nią zaangażować. No i Kuba się angażuje, konsekwentnie
realizuje to, co sobie wymyśli i faktycznie osiąga swój cel. Ja wtedy z
przyjemnością biorę w tym udział, przy okazji starając się nauczyć sam siebie
tej zawziętości.
Jedną z misji przeznaczonych na Rodos miały być morskie łowy
przeprowadzone z użyciem oszczepów własnej produkcji. Wybraliśmy się więc na
spacer po okolicy w poszukiwaniu odpowiedniego surowca. Dotarliśmy aż na
oficjalną plażę. Ciekawe jest to, że w noc przybycia do Amiros Skala podstawowy
scenariusz zakładał nocowanie właśnie na niej. Dobrze, że tak się nie stało – w
porównaniu do naszej bazy wypadała bardzo blado. Trochę piachu rozrzuconego
pomiędzy wysokie skały, jakieś zabudowania, leżaki i oczywiście dużo ludzi.
Zanotowaliśmy jednak obecność prysznica ze słodką wodą i była to rzecz
powszechna na wszystkich plażach, co rozwiązywało problemy z utrzymywaniem
higieny i zapasami wody do picia.
Wracając do wątku przewodniego – niedaleko plaży rosło
dzikie poletko trzciny. Rośliny te idealnie nadawały się do naszego celu –
proste, twarde, grube łodygi o długości 3-4 metrów. Zerwaliśmy dwa najlepsze
okazy, oskrobaliśmy z liści i przytargaliśmy do bazy, gdzie prace były
kontynuowane. W pierwszej wersji szczyt badyla był dzielony na cztery oddzielne
części, te ostrzyliśmy i przetykaliśmy sznurkiem, aby je trochę rozczapierzyć.
Najfajniejszy motyw dotyczył podstawy dzidy, przez którą drążyliśmy otwór,
przez niego przetykaliśmy grubą gumę do ćwiczeń i zawiązywaliśmy ją w pętle.
Gumę brało się pomiędzy palce, naciągało i łapało włócznię przy jej szczycie.
Po wycelowaniu uchwyt się zwalniało i na zasadzie procy dzida ze znaczną
prędkością wystrzeliwała w wyznaczonym kierunku. Wyglądało to naprawdę dobrze,
a jeszcze bardziej się podekscytowałem, kiedy po wejściu do wody okazało się, że
działają zgodnie z wyobrażeniami. Oczywiście za pierwszym razem nie złapaliśmy
absolutnie nic – ciężkie było już to, aby ryba znalazła się w zasięgu, a po
wypuszczeniu dzidy i tak uciekała z prędkością błyskawicy. Nie zrażaliśmy się
tym jednak. Samo uczucie polowania było cudowne. Wczuwałem się w prymitywnego
wojownika dla którego taki połów to jedyna szansa przetrwania (raczej bym nie
przetrwał). Poza tym to normalne, że zanim zaczniemy odnosić sukcesy, najpierw
trzeba zdobyć jakieś doświadczenie i wypracować taktykę. To była tylko
rozgrzewka, prawdziwe łowy miały się dopiero zacząć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz