CZĘŚĆ
II
1.
STAVROS SEVDELAKIS
Mały,
drewniany, przydrożny sklepik z zajazdem. Wszystko zrobione bardzo
porządnie i ładnie. Duże ławy, tarasik z ładnym widokiem na
opadające ku morzu lasy, a także wielkie napisy na ścianach
informujące o darmowych poczęstunkach domowego wina, miodu, oliwek
i tym podobnych pyszności. Miało to zachęcać do zatrzymania się
na chwilę w tym urokliwym miejscu i najwyraźniej spełniało swoją
rolę, bo grupka jakichś ludzi już okupowała ladę i wszyscy byli
w szampańskich nastrojach sądząc po tonie dobiegających mnie
głosów. Ja sam miałem ochotę iść dalej (może miałem trochę
niedosyt takiego solidnego chodzenia z plecakiem), ale na szczęście
Kuba z Magdą stwierdzili, że warto się chociaż zapytać o drogę.
Zostałem na tarasiku i pilnowałem plecaków w zadumie, a oni poszli
po informacje. Trochę to trwało, bo ciężko było przebić
imprezową atmosferę tak przyziemnymi kwestiami jak pytania o drogę,
więc w końcu też udałem się pod ladę. Przyjezdni stanowili
sporą grupę pijanych Niemców (chyba) pod przywództwem łysego
Greka, który obwoził tę paczkę po całym Rodos w swojej
monstrualnej terenówce. Właściciel przybytku krzątał się za
ladą i dolewał gościom wina.
Zagadaliśmy
do Greckiego przewodnika, który uświadomił nam brutalną prawdę o
tym jak daleko jesteśmy od plaży w Glyfadzie i że na pieszo raczej
tam nie dojdziemy. Czyli znowu trzeba łapać stopa, ale czasu
jeszcze sporo, to można sobie po prostu pogadać. Opowiedzieliśmy o
ośmiornicach, bo jak dotąd była to największa przygoda. Grek był
pod wrażeniem, ale ponoć mieliśmy naprawdę duże szczęście, bo
to ani nie ten sezon, ani nie ten rejon, aby łapać głowonogi.
Większych debat nie uskutecznialiśmy. Całe niemieckie towarzystwo
szprechało pomiędzy sobą we własnym języku, ich przewodnik był
bardziej zainteresowany rozmową ze sprzedawcą, z którym być może
się znał, więc usiedliśmy na uboczu i odpoczywaliśmy delektując
się luźną atmosferą.
Wycieczka w
końcu pojechała i my też zaczynaliśmy martwić się o mijający
czas, więc została podjęta decyzja, aby uzupełnić zapasy oliwy
i, jeśli właściciel się zgodzi, zająć się łapaniem stopa
przed sklepikiem. Nie poszło tak łatwo. Właściciel okazał się
być najbardziej zrelaksowanym człowiekiem na świecie i nie sposób
było się oprzeć działaniu jego aury. Nasze konkretne pytania
skwitował tylko spokojnym „Yes, yes of course, but first sit down,
relax, and try my wine” („Tak, tak oczywiście, ale najpierw
usiądźcie, zrelaksujcie się i spróbujcie mojego wina”).
Zapewnił, że to darmowy poczęstunek i że nie musimy się o nic
martwić, a głos miał tak kojący, że nie sposób było odmówić.
Rozmowa szybko się rozwinęła. Dowiedzieliśmy się, że nasz
rozmówca nazywa się Stavros Sevdelakis, że w młodości (kiedy z
nim rozmawialiśmy miał na oko około czterdziestki) dużo
podróżował z paczką znajomych, z których to część poginęła,
albo się ożeniła i teraz on się nudzi, że poluje na lądzie i w
morzu, że jest trenerem jakiejś lokalnej drużyny piłkarskiej i
tak dalej i tak dalej. Opowiadał nam o sobie bardzo dużo, więc i
my opisaliśmy mu kim jesteśmy, co robimy i jaki charakter ma nasza
wyprawa. Okazywał zainteresowanie, ale sam z siebie absolutnie o nic
nie dopytywał, po prostu dolewał wina i uzupełniał zakąski
(oliwki, pomidorki i chleb maczany w pysznej oliwie). Jak znowu
napomknęliśmy o tym, że już czas łapać stopa i ruszać dalej,
zaproponował nam, abyśmy posiedzieli sobie spokojnie jeszcze dwie
godziny, potem on zamknie sklepik i odwiezie nas swoim autem
gdziekolwiek będziemy chcieli. I oczywiście mieliśmy się
zrelaksować.
Z
jednej strony super oferta i nad czym tu się w ogóle zastanawiać,
ale jednak pojawiły się wątpliwości. Chyba po prostu nie byliśmy
przyzwyczajeni do tak wielkiej dawki silnie stężonej życzliwości
i wydało się nam to podejrzane. Facet ciągle nas częstował czym
popadnie, oferował podwózkę w dowolne miejsce, opowiadał, że
jakbyśmy chcieli, to samochód może nam po prostu pożyczyć,
zapraszał nas na jakiś obiad, a tematów związanych z
jakimikolwiek transakcjami pieniężnymi unikał jak ognia. No
niebywałe. Stwierdziliśmy jednak, że skoro łapiąc stopa i tak
nie ma się pojęcia kim jest twój dobrodziej, to rozpatrywanie
czarnych scenariuszy szybko skończyłoby się paranoją i zabiło by
całą przyjemność ze spontanicznego poznawania ludzi. Zgodziliśmy
się więc na ofertę i tylko uzgodniliśmy między sobą, że jeśli
pojawią się jakiekolwiek wątpliwości, to dzielimy się nimi
między sobą bez wahania (fajnie, że można to robić bez ukrywania
się, bo i tak nikt nie rozumie polskiego). Sam zostałem obarczony
trochę większą odpowiedzialnością, bo w tamtym czasie
przechodziłem przez okres totalnej abstynencji, a Kuba i Magda byli
już pijani, więc miałem obserwować rozwój sytuacji czujnym i
trzeźwym okiem.
Zasadniczo to
miałem tylko dwa zastrzeżenia, z czego pierwsze z nich było raczej
niedogodnością niźli czymś budzącym faktyczny niepokój.
Mianowicie Stavros nie był orłem jeśli chodzi o język angielski,
a było to smutne, bo kiedy już uwierzyliśmy w jego postać i
zaufaliśmy jego dobrym intencjom, to chcieliśmy dowiedzieć się
jak najwięcej o jego osobie. Niestety bariera językowa była na
tyle duża, że uniemożliwiała sprawną wymianę poglądów i nasz
kontakt pozostawał ledwie powierzchowny. Bardziej problematyczną
tego konsekwencją było to, że często nie rozumieliśmy do końca,
jakie to Stavros ma wobec nas plany. Mówił na przykład coś o
jakiejś restauracji, jakimś obiedzie, ale nie potrafiliśmy
uzgodnić, czy to nas w jakikolwiek sposób dotyczy, co doprowadziło
do całkiem ciekawej sytuacji. Jak na razie wspomnę tylko, że, jako
że nie posiadaliśmy zbyt wielkich zapasów żywieniowych, to
jedliśmy wszystko, co Stavros wyciągał na ladę jako poczęstunek.
Było dobre, było za darmo i najedliśmy się tymi przekąskami do
syta, bo gdy tylko talerzyk zostawał opróżniony, pojawiał się
kolejny pełny. Wrócę do tego później.
Pozostało
jeszcze drugie zastrzeżenie, tym razem już znacznie bardziej
niepokojące. Mianowicie przez cały, spędzony wspólnie czas,
Stavros popijał sobie przezroczysty płyn ze szklanki i nie była to
woda. Nazywało się to „Souma”, miało 50-60% alkoholu. Czyli
człowiek który miał nas gdzieś zawieźć, był kompletnie pijany.
Z drugiej strony nie bełkotał, nie kołysał się na boki, chodził
prosto, czyli jego organizm był już najwyraźniej zaprawiony w
bojach i przyzwyczajony do stałego, wysokiego poziomu soumy we krwi.
No nic, kiedy zdałem sobie z tego sprawę, byliśmy już zbyt
głęboko w nurcie bieżących wydarzeń, aby zmienić ich bieg. Na
stół powrócił też argument, że i tak nigdy nie wiadomo kim i w
jakim stanie jest kierowca decydujący się Cię podwieźć, ale to
już tylko usprawiedliwianie się. Nie wiem na ile rozsądne było
godzenie się na taką opcję. Wiem, że z perspektywy cieszę się,
że nie zmieniliśmy zdania, ale jakby się coś stało, to czułbym
się z tym strasznie. W końcu sklepik został zamknięty i
ruszyliśmy w stronę auta. A co to było za auto drodzy państwo!
2.
WIELKIE, GRECKIE ŻARCIE
Stary,
klasyczny jeep, uwalony brudem i błotem od góry do dołu, z
popękaną przednią szybą. Gdy pierwszy raz zerknąłem do środka,
przestraszyłem się, że Stavros, mimo dobrych chęci, zaoferował
nam coś, co jest po prostu niemożliwe do osiągnięcia. Tam nie
było miejsca. Cała tylna kanapa była zawalona najróżniejszymi
klamotami, a przecież sami mieliśmy jeszcze trzy wielkie plecaki.
No, ale jeżeli są chęci i determinacja, to i sposób się
znajdzie. Kuba z Magdą ścisnęli się na przednim siedzeniu
pasażera, ja usiadłem z tyłu, po przesunięciu wszystkich
rozmaitości tak, że góra spiętrzyła się i dotknęła sufitu.
Przyjąłem na siebie jeszcze plecaki i zostało mi się cieszyć, że
wystaje mi przynajmniej głowa. Ruszyliśmy.
Stavros miał
dosyć specyficzny styl jazdy, ale miałem nadzieję, że wynika on z
ogółu panujących tam warunków i tradycji drogowych, niż z
wypitego alkoholu. Po krętej, górskiej trasie jechaliśmy szybko,
pasy ruchu nie miały najwyraźniej żadnego znaczenia, bo swobodnie
korzystaliśmy z całej szerokości jezdni. W tym prowadzeniu tkwiła
taka pewność siebie, że kierowca jawił się jako pan i władca
tej ziemi. Bawiłem się przednio, zwłaszcza, że w czasie jazdy
miałem możliwość przyjrzenia się dokładniej tym wszystkim
skarbom otaczającym mnie z każdej strony. Były tam piłki do nogi,
harpuny i wędki. Kubie pomiędzy nogami walał się toporek. W
pewnym momencie Stavros zaczął wywijać w powietrzu olbrzymim nożem
o opływowych kształtach, demonstrując najlepszy sposób na zabicie
ośmiornicy. „You must hit it between the eyes, like that”
(„Trzeba uderzyć między oczy, w ten sposób”) i po paru
energicznych pchnięciach w powietrze widmowy głowonóg umierał.
Kiedy
dojechaliśmy do zjazdu na Glyfadę i skręciliśmy, zrozumiałem jak
wielka byłaby to wtopa, gdybyśmy postanowili nie skorzystać z
pomocy Stavrosa. Do skrzyżowania może i ktoś by nas dowiózł, ale
dalej musielibyśmy już iść pieszo, bo droga była zupełnie
pusta, co nie może dziwić biorąc pod uwagę rozmiary samej Glyfady
do której prowadziła - ledwie parę domków na krzyż. Za to
zjeżdżało się tam długo, stromo i po strasznych zakrętach.
Ostro by nam to dało po kolanach.
Gdy
już dotarliśmy na sam dół, Stavros zatrzymał się na podwórzu
jakiejś sporej chaty z rozległym, pięknym tarasem. Podziękowaliśmy
najpiękniej jak tylko mogliśmy i zabraliśmy się za wyciąganie
plecaków, co nie było wcale łatwe. Jak już dokonaliśmy tej
sztuki, Stavrosowi udało się sklecić zdanie o tym, że my tu tylko
na jedzenie, a potem jedziemy dalej. Wrzuciliśmy więc plecaki z
powrotem i nie orientując się zbytnio w sytuacji ruszyliśmy na
taras. Stało tam parę stolików z krzesełkami, przy nich siedzieli
najbardziej greccy Grecy jakich widziałem i albo jedli, albo po
prostu rozmawiali popijając alkohol. Usiedliśmy przy jednym ze
stolików i zaczęliśmy kontemplować otoczenie. Było naprawdę
pięknie – nad głowami zwisały nam winorośle i kwiaty
obrastające drewnianą konstrukcję, tworząc w ten sposób
naturalne zadaszenie, ledwie parę metrów dalej zaczynała się
plaża i szum fal robił za muzykę, chylące się ku zachodowi
słońce oświetlało scenerię pomarańczowym blaskiem – było
naprawdę pięknie. Z chaty wyszedł i podszedł ku nam wysoki,
wysuszony dziadek po siedemdziesiątce, bez jednego oka. Chyba był
właścicielem całego przybytku i jednocześnie robił za kelnera.
Zagadał do Stavrosa, którego najwyraźniej znał, dał mu
plastikową butelkę pełną przezroczystego płynu – suomy, ten
odwdzięczył się tym samym i od razu przeszedł do konsumpcji.
Potem Stavros zapytał się nas co chcemy zjeść i, jako że nie
było żadnego menu ani sposobu by dowiedzieć się co właściwie
mamy do wyboru, powiedzieliśmy, że to samo co on. Panowie coś tam
jeszcze pomiędzy sobą uzgodnili i dziadek wrócił do budynku.
Gdzieś w środku, przez otwarte drzwi, zauważyłem przemykającą
babuszkę ubraną w całości na czarno – zapewne pani domu
zajmująca się przygotowaniem posiłków. Grecki klimat wylewał się
na nas potokami i byłoby cudownie, gdyby nie kontakt pomiędzy nami
a Stavrosem, który stawał się coraz trudniejszy. Być może to
suoma w końcu zaczęła zbierać swoje żniwo w postaci zdolności
językowych, ale sprowadzało się to do tego, że każde nasze
pytanie kwitowane było zestawem niezrozumiałych gestów i min. Co
zrobić? Jeszcze dziwniej zrobiło się, kiedy Stavros odszedł od
stolika, potem wstał Kuba, który chciał się przejść nad morze i
rozejrzeć po okolicy, po czym po pięciu minutach obaj wsiedli do
auta i gdzieś pojechali nie dając wcześniej żadnego wyjaśnienia.
Zostałem
więc przy stoliku sam z Magdą, otoczeni przez samych Greków nie
znających słowa po angielsku. Rzucali nam tylko zaciekawione
spojrzenia znad swoich talerzy, kiedy my staraliśmy się zrozumieć
co właściwie się dzieje. W pewnym momencie na naszym stole zaczęły
pojawiać się dania. Jedno po drugim. Nasze oczy otwierały się
coraz bardziej w niemym zdziwieniu, kiedy kolejne talerze zapełniały
każdy, jeszcze wolny skrawek obrusu. Były pieczone ziemniaczki,
omlety, smażone bakłażany, sałatki z łososiem i bez łososia,
chleb z oliwą, zakąski, a wszystkiego było bardzo dużo. Już
zdecydowaliśmy się na pierwsze, nieśmiałe kęsy, kiedy na
podwórko wjechał z impetem ubłocony jeep i parkując przydzwonił
w płotek. Chłopaki wrócili do stolika i Kuba opowiedział, że
pojechali popływać i pooglądać miejsca gdzie ewentualnie można
by się było rozbić na noc. Niestety żadne z miejsc pokazanych
przez Stavrosa nie odznaczało się specjalnym urokiem. Potem
uknuliśmy teorię spiskową w myśl której specjalnie wybrał takie
miejsca, aby nas zniechęcić do spania na dziko, bowiem zaprosił
nas także do siebie na noc. Było to zachęcające, ale
stwierdziliśmy by nie podejmować jeszcze decyzji, tylko spokojnie
sobie zjeść, bo wiadomo, że z pełnym brzuchem myśli się lepiej.
Tyle, że my już mieliśmy pełne brzuchy po zakąskach u Stavrosa,
o czym wspominałem wcześniej, w dodatku ten wystawił nas do wiatru
- stwierdził, że nie jest głodny i praktycznie nic nie zjadł.
Magda odpadła bardzo szybko mówiąc, że pęknie jak spróbuje
wcisnąć w siebie coś jeszcze. No to na placu boju zostałem ja z
Kubą, z niejasnym poczuciem obowiązku zjedzenia wszystkiego. W
końcu byliśmy tu goszczeni zupełnie za darmo, właściciel
przybytku osobiście nadzorował nasze postępy w jedzeniu,
przychodząc co paręnaście minut i dopytując się koślawo czy nam
smakuje. Oczywiście, że smakowało, ale byliśmy już tacy pełni.
Na szczęście nie było żadnej presji, jeśli chodzi o czas, więc
zupełnie wyluzowaliśmy, w chwilach kryzysu odczekiwaliśmy pół
godziny i gdy tylko cała masa w naszych układach pokarmowych
przesunęła się odrobinę w dół, dopychaliśmy kolejną porcję.
Góra jedzenia malała z każdą kolejną godziną, zrobiło się
ciemno, wszyscy goście poza nami już dawno odjechali i w końcu
udało się zjeść absolutnie wszystko. Byłem z siebie dumny,
zapewne pobiłem wtedy swój życiowy rekord w ilości pochłoniętej
materii. Bałem się tylko tego, że to wszystko tylko przystawka i
zaraz na stole wyląduje jakiś monstrualny tuńczyk, bo o jakimś
tuńczyku była mowa, ale nie potrafiliśmy zrozumieć o co właściwie
chodzi. Gdyby tak się faktycznie stało, to po prostu bym się
popłakał i prosił Greków o przebaczenie, ale na szczęście stół
pozostał pusty i obyło się bez tego.
3.
NAJWIĘKSZA LEKCJA ŻYCIA
Po
tej obiadokolacji czuliśmy się tak strasznie pełni, że sama
perspektywa szukania miejsca na nocleg, tachania ciężkich plecaków,
rozbijania się nie wiadomo gdzie sprawiała ból. Tak więc jeszcze
raz obdarzyliśmy Stavrosa zaufaniem i przyjęliśmy zaproszenie.
Wsiadając do auta pojawiły się te same wątpliwości co wcześniej
– Stavros na pewno nie zrobił się mniej pijany przez te parę
godzin, w trakcie których non stop popijał suomę na zmianę z
winem, no i teraz było ciemno, ale byłem zbyt zmęczony aby zwracać
na to uwagę. Umościłem się więc wygodnie pod plecakami i
natychmiastowo poczułem senność. Stavros nie pozwalał jednak na
jakąkolwiek nudę i utrzymywał napięcie takimi zabawami jak na
przykład wyłączenie świateł na jakimś zakręcie i jechanie „na
czuja” przez kilka kolejnych sekund. Bardzo żywo opowiadał też o
genezie popękania przedniej szyby, ale zrozumiałem tylko tyle, że
zrobił to własną pięścią, bo coś wyprowadziło go z równowagi.
Podniósł też ciśnienie zatrzymując się nagle na środku drogi,
bez wyraźnego powodu i mówiąc coś co brzmiało jak „money”.
„O nie, jednak jest z mafii, okradnie nas i zabije” - szybko
przeleciało mi przez głowę, ale okazało się, że chciał, abyśmy
zrobili zdjęcie imponującej, nocnej panoramie morza rozchodzącej
się ze wzgórza na które wjeżdżaliśmy. Lekko nieprzytomny Kuba
cyknął fotkę na której nie da się zobaczyć absolutnie nic –
akurat nie posiadaliśmy przy sobie sprzętu do robienia fotografii
nocnych pejzaży – i pojechaliśmy dalej.
imponująca, nocna panorama morza
Po
mniej więcej pół godzinie przywitało nas miasteczko Stavrosa –
Emponas. To już nie była jakaś zakurzona wioska – wszędzie
światła, ruch samochodowy, ludzie cieszący się nocnym życiem,
knajpki, sklepy i niskie budyneczki mieszkalne, gęsto pozbijane w
skupiska, pomiędzy którymi wiły się wąskie uliczki. Znowu w
głowie zaczął się rodzić lekki niepokój związany z nie do
końca jasną sytuacją. Kolejna absurdalnie paranoiczna myśl
uderzyła mnie, kiedy zatrzymaliśmy się przed przybytkiem z
wielkim, różowym, świecącym szyldem, głoszącym „sweet house”
(„słodki
domek”) - „O nie! Czy to burdel?”. Nie. Było to miejsce
łączące pub z cukiernią, prowadzone przez brata Stavrosa. W
środku było miło i przytulnie. Paru Greków oglądało w telewizji
mecz piłki nożnej, a my zostaliśmy poczęstowani piwem i lodami.
Niestety znowu nikt nie mówił po angielsku, więc usiedliśmy przy
stoliku i raczyliśmy się własnym towarzystwem. Raz tylko zagadał
do nas jakiś obwoźny sprzedawca dżinsów i koszulek. Nic nie
kupiliśmy, ale i tak był bardzo miły i w dodatku co nieco
rozumiał. Gdy mecz się skończył, pub również powoli się
zamykał i całe szczęście, bo już zasypiałem na swoim krzesełku.
Wtoczyliśmy się po raz trzeci do jeepa i ruszyliśmy w stronę
osiedli mieszkalnych. Po paru minutach kluczenia wąskimi nitkami
asfaltu, znaleźliśmy się przed domem Stavrosa. Był otwarty na
oścież.
Wchodziło
się do pierwszego, sporego pokoju, którego wystrój wykraczał
daleko za granice kiczu, ale przy tym miał ciekawy, przytulny
klimat. Ściany obwieszone zdjęciami Stavrosa i jego rodziny,
mnóstwo tanich bibelotów powciskanych gdzie popadnie, trofea
łowieckie, obrazy świętych, dywan na ścianie, każdy fotel z
innej kolekcji, kolorowe lampki, światełka, łóżko na podeście z
zasłonami, a królował temu wielki, paskudny obraz kota czającego
się na złotą rybkę w akwarium. Stavros chyba wciskał tu każdą
rzecz jaka wpadła mu w dłonie. Robiło to wrażenie. Kolejne
pomieszczenie pod względem wystroju znajdowało się na
przeciwległym biegunie – nie było tam nic ponad meble użytkowe.
Dwa małe łóżka, szafa, wieszak i nic więcej. Pokój dla gości.
Jeszcze dalej przechodziło się do równie ascetycznej kuchni i
łazienki.
Cudownie było
się umyć pod normalnym prysznicem z ciepłą wodą, a potem
wskoczyć do miękkiego wyrka. Leżąc w ciemnościach i rozmyślając
o wszystkim co się tego dnia wydarzyło, przypomniałem sobie jedną
z pierwszych rozmów ze Stavrosem, kiedy powiedzieliśmy mu, że
jesteśmy z Polski. Zdjął wtedy ze ściany swojego przydrożnego
sklepiku przyklejony banknot dziesięciozłotowy i powiedział, że
już kiedyś poznał podróżujących Polaków, którzy dali mu to na
pamiątkę. Na banknocie było napisane „Thank you Stavros for the
biggest lesson of our lives” („Dziękujemy Ci Stavros za
największą lekcję w naszym życiu”). Kiedy pytałem się jaką
to lekcję mieli na myśli, ten tylko wzruszał ramionami, ale chyba
domyślam się o co mogło chodzić. Jako człowiek który całe
życie spędził w mieście, ciężko mi było sobie wyobrazić jak
można zupełnie nieznajomej osobie tyle zaoferować, przy tym nie
mając w tym żadnego interesu. Facet cały dzień częstował nas
swoimi wyrobami, zawiózł tam gdzie chcieliśmy, postawił wielki
obiad, zabrał do knajpy gdzie znów załapaliśmy się na darmowy
poczęstunek, a na koniec dał możliwość noclegu we własnym domu.
Tak po prostu nam zaufał, ugościł i pomógł jak tylko mógł, a
mimo to wzbudził tym moje podejrzenia i podsycił paranoję.
Dlaczego tak się stało? Dlaczego tak ciężko uwierzyć w dobrą
wolę i bezinteresowność? Świat ludzki w wielu aspektach jest
zepsuty i okrutny, ale nie można przecież odmawiać mu tej dobrej
strony, nie można o niej zapomnieć i przede wszystkim samemu trzeba
się nauczyć konsekwentnie ją reprezentować. Taki jest świat,
jacy my w nim jesteśmy. Podniesiony na duchu zasypiam spokojnie.
Bardzo fajnie napisane. Jestem pod wrażeniem i pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń