piątek, 10 kwietnia 2015

Rodos: Część II, rozdziały 4-7

4. WOLNA CHATA
Wcześnie rano budzą mnie odgłosy krzątającego się Stavrosa. Witam się z nim półprzytomnie, pytam co się dzieje, czy już wstawać, czy jakoś pomóc. „No, no, sleep more if you want. I am going to work, my sister will give you a ride to my place, when you will be ready. Bye.” („Nie, nie, śpij dalej jak chcesz. Ja jadę do pracy, moja siostra was do mnie podrzuci jak będziecie gotowi”). Zarejestrowałem „...sleep more...” i natychmiastowo powróciłem w senną otchłań. Kolejne przebudzenie nastąpiło już o normalniejszej porze – w okolicach jedenastej. Wypoczęty jak nigdy zrobiłem obchód po mieszkaniu. Upewniłem się, że to wcale nie był sen i Stavrosa faktycznie nie ma – cała chata nasza. Kuba z Magdą też już wstali, nastąpiły standardowe poranne rytuały, zadzwoniliśmy do Stavrosa aby zorientować się w zaistniałej, tak przecież niecodziennej dla nas sytuacji – okazało się, że nie musimy się przejmować czasem, więc podjęliśmy decyzję o spacerze. Wychodząc poznaliśmy też siostrę Stavrosa. Mieszkała zaraz obok, powitała nas promiennym uśmiechem, ale na tym kontakt się skończył, bo angielskiego ni w ząb. Jeszcze tylko jakoś na migi ustaliliśmy z nią drogę do sklepu, bo zamarzyło nam się syte śniadanie. W sklepie z miejsca poczęstowano nas ciasteczkami, kupiliśmy jajka i zrobiliśmy wielką jajecznicę. Czego chcieć więcej? O! Siostra Stavrosa wpada z talerzem pełnym jej domowych wypieków i życzy nam smacznego. Żyć nie umierać.




5. EMPONAS
Dobra, trzeba się w końcu ruszyć i spalić ten nieprzyzwoity nadmiar kalorii. Zanurzamy się w labirynt wąskich, stromych uliczek, tym razem aby pozostać tam na dłużej. Wszędzie koty, wszędzie winogrona, groźny i surowy Attavyros czuwa swoją masą nad miasteczkiem – widać go z każdego miejsca, żar południowego słońca leje się z nieba. Przyglądamy się wszystkiemu, bo wszystko jest dla nas ciekawe – niskie domki w pastelowych barwach, często pootwierane na oścież, urokliwy kościółek, zakurzone knajpki. Całkiem intrygujące były słupy z głośnikami na szczycie, porozstawiane całkiem gęsto na wszelkich skrzyżowaniach, a z nich co jakiś czas głośny, trzeszczący głos oznajmiał tajemnicze wiadomości. Zeszliśmy do centrum, gdzie panował już całkiem spory ruch, wzrosło zagęszczenie barów, pubów, a także sklepów z pamiątkami. Stwierdziliśmy, że jeżeli mamy pobawić się w prawdziwych turystów i odwiedzić jakiś z tych przybytków, to niech to będzie znowu „Sweet House” brata Stavrosa. Zwłaszcza, że na wejściu zauważyliśmy coś, co umknęło nam poprzedniej nocy - zapraszająca przechodniów figura loda, która byłaby idealnym motywem na postać przewodnią jakiegoś chorego horroru. Dziecka bym tam nie zabierał, bo by się później moczyło po nocach. Same lody były jednak przedniej jakości i raczyliśmy się nimi w stanie absolutnej błogości na tarasie lodziarni.










6. ZA LADĄ
Czas płynął leniwie, aż stwierdziliśmy, że wypadałoby się już jednak ruszyć na spotkanie z kolejnymi przygodami. Daliśmy znać Stavrosowi, że jeżeli jego siostra faktycznie może nas odwieźć, to jesteśmy gotowi. Niedługo potem ruszyliśmy i wylądowaliśmy z powrotem przy drewnianym sklepiku. Winko zostało polane bardzo szybko i wszystko zaczynało wyglądać jak dnia poprzedniego. Nie chcieliśmy jednak powtarzać już tego schematu, zwłaszcza, że mimo wszystko trochę głupio nam było w związku z tak długim korzystaniem z pomocy Stavrosa (chociaż on na pewno nie miał nic przeciwko). Doszło w związku z tym do dosyć zabawnej przepychanki słownej – byliśmy zdeterminowani, aby coś w końcu u niego kupić, aby w końcu zostawić mu jakąś kasę. Przecież prowadził sklep, a nie działalność charytatywną na rzecz włóczykijów z plecakami. Powiedzieliśmy twardo – chcemy to, to i to (oliwa, kapary, jakieś ziółka) i chcemy za to zapłacić! W odpowiedzi: „no, no friends, take it as a gift, no money from you” („nie, nie przyjaciele, to podarunek, nie chcę od was żadnych pieniędzy”). I tak to trwało przez chwilkę, aż w końcu Stavros wziął nalepkę z ceną, napisał na niej jakąś kwotę idącą w tysiące, przylepił do wybranych przez nas produktów i wreszcie zgodził się na transakcje. Albo mogliśmy to wziąć za darmo jako prezent. Cóż, wygrał. Namówił nas także na kolejną podwózkę w wybrane przez nas miejsce – tym razem do Monolithos, gdzie chcieliśmy się udać już na samym początku wyprawy. Szkopuł w tym tkwił tylko taki, że był umówiony wcześniej na jakiś wywiad do gazety w związku z piłką nożną, czy coś w tym stylu i żebyśmy przez godzinkę popilnowali biznesu. No jasne! Zostaliśmy więc sami za ladą z cichą nadzieją, że jednak żadni klienci się nie pojawią. Biorąc pod uwagę ogólną znajomość angielskiego u tubylców, mogłoby być problematyczne tłumaczenie, kim my w ogóle jesteśmy, oraz dogadywanie się w sprawie cen. Podjechało tylko jedno auto i zobaczywszy nas szybko zawróciło, więc obeszło się bez kłopotliwych sytuacji. Mogliśmy przez tę godzinę spokojnie bawić się w barmanów, wcinać oliwki i eksplorować każdy kąt budki. Czytaliśmy dedykacje powypisywane przez przyjezdnych na banknotach, które to były przypięte do ściany, odkryliśmy niezamkniętą kasę wypełnioną forsą (aż dziwnie się wtedy zrobiło), przejrzeliśmy dokładnie cały asortyment, no a w końcu zaczęliśmy się nudzić, bo nieobecność Stavrosa jakoś się wydłużała.





7. MONOLITHOS
Nic wielkiego się nie stało. Stavros w końcu wjechał na przed sklepik w swoim rozklekotanym wehikule, upchnął nas w znanej i sprawdzonej konfiguracji do środka i pojechaliśmy. Droga ciągnęła się kręto wysoko nad poziomem morza, aż dojechaliśmy do samego Monolithos nie tracąc wysokości. Nie wysiedliśmy bezpośrednio w nim, tylko poprosiliśmy Stavrosa, aby zawiózł nas aż na wybrzeże. Obserwując mijające nas widoki uderzyło mnie to, jak bardzo przechlapane byśmy mieli, gdyby pierwszego dnia udało nam się złapać autobus. Pomijając już te wszystkie przygody których byśmy nie przeżyli, to wylądowalibyśmy w miasteczku gdzie nie ma żadnych sklepów, a droga na plażę jest niesamowicie długa, kręta i stroma i jeżdżą nią głównie turyści w wypożyczonych samochodach, nie skłonni do brania ludzi na stopa. Brak sklepów był w sumie problemem również aktualnym – nie wykazaliśmy się zapobiegliwością i nie zrobiliśmy żadnych zapasów jedzeniowych, kiedy była na to szansa. Zjeżdżaliśmy kolejne kilometry od miasta, w plecakach mając może torebkę ryżu, trochę starego chleba, butlę oliwy i butlę wody. No, ale jakoś to będzie, pomyślałem sobie. Nie jesteśmy w końcu na krańcu świata i jak zajdzie potrzeba, to i do miasta na własnych nogach się dowleczemy. Skupiłem się więc na podziwianiu pejzaży rozciągających się za brudnymi szybami auta, a było co podziwiać. Słońce chylące się ku zachodowi, barwiąc nieskończoną taflę morza złotą poświatą, fale pieniące się wzdłuż poszarpanych, skalistych brzegów poprzetykanych żółtym piaskiem plaż, wielkie kamienne bloki wyrastające prosto z wody i górzyste tereny z których zjeżdżaliśmy. Zakręt za zakrętem zbliżaliśmy się do końca drogi, a kiedy ten nastąpił, znaleźliśmy się na długiej plaży. Na jednym krańcu parking, buda z jedzeniem i leżaki, na drugim krańcu olbrzymie wzgórze przecinające ją w poprzek. Oczywistym było, że trzeba będzie zobaczyć co kryje się za nim, ale to potem. Teraz przyszedł czas aby pożegnać się ze Stavrosem. Umówiliśmy się, że zdzwonimy się następnego dnia, że wpadnie do naszej nowo postawionej bazy i zrobimy imprezę. Obiecał, że jeżeli zajdzie potrzeba to dowiezie nam czegokolwiek byśmy nie potrzebowali. Złoty człowiek. A ja się martwiłem o jedzenie. W końcu odjeżdża, a my szykujemy się do ekspedycji w poszukiwaniu nowej bazy. 





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz