4.
WOLNA CHATA
Wcześnie
rano budzą mnie odgłosy krzątającego się Stavrosa. Witam się z
nim półprzytomnie, pytam co się dzieje, czy już wstawać, czy
jakoś pomóc. „No, no, sleep more if you want. I am going to work,
my sister will give you a ride to my place, when you will be ready.
Bye.” („Nie, nie, śpij dalej jak chcesz. Ja jadę do pracy, moja
siostra was do mnie podrzuci jak będziecie gotowi”).
Zarejestrowałem „...sleep more...” i natychmiastowo powróciłem
w senną otchłań. Kolejne
przebudzenie nastąpiło już o normalniejszej porze – w okolicach
jedenastej. Wypoczęty jak nigdy zrobiłem obchód po mieszkaniu.
Upewniłem się, że to wcale nie był sen i Stavrosa faktycznie nie
ma – cała chata nasza. Kuba z Magdą też już wstali, nastąpiły
standardowe poranne rytuały, zadzwoniliśmy do Stavrosa aby
zorientować się w zaistniałej, tak przecież niecodziennej dla nas
sytuacji – okazało się, że nie musimy się przejmować czasem,
więc podjęliśmy decyzję o spacerze. Wychodząc poznaliśmy też
siostrę Stavrosa. Mieszkała zaraz obok, powitała nas promiennym
uśmiechem, ale na tym kontakt się skończył, bo angielskiego ni w
ząb. Jeszcze tylko jakoś na migi ustaliliśmy z nią drogę do
sklepu, bo zamarzyło nam się syte śniadanie. W sklepie z miejsca
poczęstowano nas ciasteczkami, kupiliśmy jajka i zrobiliśmy wielką
jajecznicę. Czego chcieć więcej? O! Siostra Stavrosa wpada z
talerzem pełnym jej domowych wypieków i życzy nam smacznego. Żyć
nie umierać.
5.
EMPONAS
Dobra,
trzeba się w końcu ruszyć i spalić ten nieprzyzwoity nadmiar
kalorii. Zanurzamy się w labirynt wąskich, stromych uliczek, tym
razem aby pozostać tam na dłużej. Wszędzie koty, wszędzie
winogrona, groźny i surowy Attavyros czuwa swoją masą nad
miasteczkiem – widać go z każdego miejsca, żar południowego
słońca leje się z nieba. Przyglądamy się wszystkiemu, bo
wszystko jest dla nas ciekawe – niskie domki w pastelowych barwach,
często pootwierane na oścież, urokliwy kościółek, zakurzone
knajpki. Całkiem intrygujące były słupy z głośnikami na
szczycie, porozstawiane całkiem gęsto na wszelkich skrzyżowaniach,
a z nich co jakiś czas głośny, trzeszczący głos oznajmiał
tajemnicze wiadomości. Zeszliśmy do centrum, gdzie panował już
całkiem spory ruch, wzrosło zagęszczenie barów, pubów, a także
sklepów z pamiątkami. Stwierdziliśmy, że jeżeli mamy pobawić
się w prawdziwych turystów i odwiedzić jakiś z tych przybytków,
to niech to będzie znowu „Sweet House” brata Stavrosa.
Zwłaszcza, że na wejściu zauważyliśmy coś, co umknęło nam
poprzedniej nocy - zapraszająca przechodniów figura loda, która
byłaby idealnym motywem na postać przewodnią jakiegoś chorego
horroru. Dziecka bym tam nie zabierał, bo by się później moczyło
po nocach. Same lody były jednak przedniej jakości i raczyliśmy
się nimi w stanie absolutnej błogości na tarasie lodziarni.
6.
ZA LADĄ
Czas
płynął leniwie, aż stwierdziliśmy, że wypadałoby się już
jednak ruszyć na spotkanie z kolejnymi przygodami. Daliśmy znać
Stavrosowi, że jeżeli jego siostra faktycznie może nas odwieźć,
to jesteśmy gotowi. Niedługo potem ruszyliśmy i wylądowaliśmy z
powrotem przy drewnianym sklepiku. Winko zostało polane bardzo
szybko i wszystko zaczynało wyglądać jak dnia poprzedniego. Nie
chcieliśmy jednak powtarzać już tego schematu, zwłaszcza, że
mimo wszystko trochę głupio nam było w związku z tak długim
korzystaniem z pomocy Stavrosa (chociaż on na pewno nie miał nic
przeciwko). Doszło w związku z tym do dosyć zabawnej przepychanki
słownej – byliśmy zdeterminowani, aby coś w końcu u niego
kupić, aby w końcu zostawić mu jakąś kasę. Przecież prowadził
sklep, a nie działalność charytatywną na rzecz włóczykijów z
plecakami. Powiedzieliśmy twardo – chcemy to, to i to (oliwa,
kapary, jakieś ziółka) i chcemy za to zapłacić! W odpowiedzi:
„no, no friends, take it as a gift, no money from you” („nie,
nie przyjaciele, to podarunek, nie chcę od was żadnych pieniędzy”).
I tak to trwało przez chwilkę, aż w końcu Stavros wziął nalepkę
z ceną, napisał na niej jakąś kwotę idącą w tysiące,
przylepił do wybranych przez nas produktów i wreszcie zgodził się
na transakcje. Albo mogliśmy to wziąć za darmo jako prezent. Cóż,
wygrał. Namówił nas także na kolejną podwózkę w wybrane przez
nas miejsce – tym razem do Monolithos, gdzie chcieliśmy się udać
już na samym początku wyprawy. Szkopuł w tym tkwił tylko taki, że
był umówiony wcześniej na jakiś wywiad do gazety w związku z
piłką nożną, czy coś w tym stylu i żebyśmy przez godzinkę
popilnowali biznesu. No jasne! Zostaliśmy więc sami za ladą z
cichą nadzieją, że jednak żadni klienci się nie pojawią. Biorąc
pod uwagę ogólną znajomość angielskiego u tubylców, mogłoby
być problematyczne tłumaczenie, kim my w ogóle jesteśmy, oraz
dogadywanie się w sprawie cen. Podjechało tylko jedno auto i
zobaczywszy nas szybko zawróciło, więc obeszło się bez
kłopotliwych sytuacji. Mogliśmy przez tę godzinę spokojnie bawić
się w barmanów, wcinać oliwki i eksplorować każdy kąt budki.
Czytaliśmy dedykacje powypisywane przez przyjezdnych na banknotach,
które to były przypięte do ściany, odkryliśmy niezamkniętą
kasę wypełnioną forsą (aż dziwnie się wtedy zrobiło),
przejrzeliśmy dokładnie cały asortyment, no a w końcu zaczęliśmy
się nudzić, bo nieobecność Stavrosa jakoś się wydłużała.
7.
MONOLITHOS
Nic
wielkiego się nie stało. Stavros w końcu wjechał na przed sklepik
w swoim rozklekotanym wehikule, upchnął nas w znanej i sprawdzonej
konfiguracji do środka i pojechaliśmy. Droga ciągnęła się kręto
wysoko nad poziomem morza, aż dojechaliśmy do samego Monolithos nie
tracąc wysokości. Nie wysiedliśmy bezpośrednio w nim, tylko
poprosiliśmy Stavrosa, aby zawiózł nas aż na wybrzeże.
Obserwując mijające nas widoki uderzyło mnie to, jak bardzo
przechlapane byśmy mieli, gdyby pierwszego dnia udało nam się
złapać autobus. Pomijając już te wszystkie przygody których
byśmy nie przeżyli, to wylądowalibyśmy w miasteczku gdzie nie ma
żadnych sklepów, a droga na plażę jest niesamowicie długa, kręta
i stroma i jeżdżą nią głównie turyści w wypożyczonych
samochodach, nie skłonni do brania ludzi na stopa. Brak sklepów był
w sumie problemem również aktualnym – nie wykazaliśmy się
zapobiegliwością i nie zrobiliśmy żadnych zapasów jedzeniowych,
kiedy była na to szansa. Zjeżdżaliśmy kolejne kilometry od
miasta, w plecakach mając może torebkę ryżu, trochę starego
chleba, butlę oliwy i butlę wody. No, ale jakoś to będzie,
pomyślałem sobie. Nie jesteśmy w końcu na krańcu świata i jak
zajdzie potrzeba, to i do miasta na własnych nogach się dowleczemy.
Skupiłem się więc na podziwianiu pejzaży rozciągających się za
brudnymi szybami auta, a było co podziwiać. Słońce chylące się
ku zachodowi, barwiąc nieskończoną taflę morza złotą poświatą,
fale pieniące się wzdłuż poszarpanych, skalistych brzegów
poprzetykanych żółtym piaskiem plaż, wielkie kamienne bloki
wyrastające prosto z wody i górzyste tereny z których
zjeżdżaliśmy. Zakręt za zakrętem zbliżaliśmy się do końca
drogi, a kiedy ten nastąpił, znaleźliśmy się na długiej plaży.
Na jednym krańcu parking, buda z jedzeniem i leżaki, na drugim
krańcu olbrzymie wzgórze przecinające ją w poprzek. Oczywistym
było, że trzeba będzie zobaczyć co kryje się za nim, ale to
potem. Teraz przyszedł czas aby pożegnać się ze Stavrosem.
Umówiliśmy się, że zdzwonimy się następnego dnia, że wpadnie
do naszej nowo postawionej bazy i zrobimy imprezę. Obiecał, że
jeżeli zajdzie potrzeba to dowiezie nam czegokolwiek byśmy nie
potrzebowali. Złoty człowiek. A ja się martwiłem o jedzenie. W
końcu odjeżdża, a my szykujemy się do ekspedycji w poszukiwaniu
nowej bazy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz