wtorek, 20 stycznia 2015

Prolog z Rodos

                                                   PROLOG Z RODOS

1. TELEFON
Druga połowa sierpnia, siedzę w domu bez żadnych konkretnych pomysłów na koniec wakacji, trochę się przejmuję pewnymi szkolnymi sprawami, trochę trwa marazm. Nagle dostaję telefon od Kuby: "Ej, Tymon. Lecisz ze mną i z Magdą na Rodos w przyszłym tygodniu?". "Chwila, chwila" myślę sobie. Lubię podróże, ale niestety często mam problem z nagłymi, spontanicznymi akcjami. Jak coś ma się gwałtownie zmienić w najbliższym czasie, to, niestety, standardową reakcją jest wycofanie. Tak było i tym razem, więc po prostu obiecałem, że się zastanowię. Pod stwierdzeniem "zastanowię się" mam na myśli "zapytam mamę o zdanie". Mama w kwestii podróżowania jest dla mnie absolutną mentorką, sama jeździ dziesięć razy częściej ode mnie i na dziesięć razy bardziej hardcore'owe wyprawy, więc konsultacja jest obowiązkowa. W sumie chodziło też o aspekt finansowy. Oczywiście usłyszałem, że to wręcz obowiązek, żebym leciał na Rodos skoro bilety są takie tanie (300 zł w obie strony), więc machina ruszyła.


2. PRZYGOTOWANIA
Mieliśmy tam siedzieć dwa tygodnie, planu w zasadzie żadnego nie było, mapy też nie. Ot, same ogólniki: jeździmy stopem, śpimy na dziko po plażach, nurkujemy, łapiemy ośmiornice. Brzmi dobrze. Załadowaliśmy plecaki i ruszyliśmy na lotnisko. Co do plecaków to wyszła całkiem ciekawa rozbieżność - mój ważył ZDECYDOWANIE mniej niż moich towarzyszy. Wynikało to z nieco innych przyzwyczajeń odnośnie wyjazdów. Ja na podróże w zasadzie zawsze jeździłem z mamą i wypady te najczęściej były porządnie rozplanowane, skupiające się na pokonywaniu dużych ilości kilometrów każdego dnia, głównie gdzieś w górach. Dlatego sprawą kluczową było dźwiganie na plecach ciężaru jak najmniejszego (jak widzę jak się pakuje moja mama to czasami mam wrażenie, że trochę przesadza - cięcie gąbki do mycia naczyń na dwie części i zabieranie jednej z nich to mój absolutny faworyt, cały gram mniej). U Kuby w plecaku była na przykład wielka patelnia.

3. LOT
Dobra, wsiadamy do samolotu, lecimy. Tu się pochwalę, że to był mój pierwszy lot w życiu. Jakie wrażenia? Niewygodnie, mało miejsca (jestem dość duży), od razu zasnąłem bo lot był w godzinach bardzo wczesnoporannych i przed nim za bardzo nie odpoczywaliśmy. Jak się obudziłem, to już lądowaliśmy, czyli raczej dobrze, bo przez większość lotu i tak widać tylko chmury albo wodę. Czyli bez ekscytacji proporcjonalnej do skali wydarzenia, bo jak się głębiej zastanowić, to to w sumie nie byle co. Siedzisz w metalowej puszce, która dzięki tęgim umysłom pokoleń inżynierów i naukowców jest w stanie wzbić się w powietrze na wysokość większą niż sam Mount Everest i pokonać tysiące kilometrów do obranego celu, w dodatku przyklejasz nos do małej szybki dzielącej Cię od otoczenia ekstremalnie nieprzyjaznego życiu. A ja narzekam, że niewygodnie i zasypiam. Taki już ze mnie ignorant.

4. CO DALEJ?
Jesteśmy na miejscu, wychodzimy z samolotu, w twarz uderza fala gorącego powietrza. Na lotnisku czym prędzej przebieramy się w maksymalnie letnie zestawy - sandały, kapelusz, hawajska koszula. Znajdujemy informację turystyczną, gdzie zaopatrujemy się w mapkę wyspy (która wystarczy nam już w zasadzie do końca), dowiadujemy się też o tym, że wschodnia strona wyspy jest zdecydowanie mniej "turystyczna". Decyzja jest błyskawiczna - jedziemy wzdłuż wschodniego wybrzeża. Trochę na chybił trafił wyznaczamy sobie na cel miasteczko Monolithos "bo tam chyba będzie fajne to wybrzeże", co było oczywiście opinią wyjętą z kosmosu, ale jakiś cel mieć trzeba było, chociażby po to, aby łapiąc stopa mieć co wskazać na mapie.

5. AUTOBUSY KANAŁAMI
Nie jestem pewien dlaczego, ale najpierw próbowaliśmy dostać się do Monolithos autobusem. To mógł być mój pomysł, bo, szczerze mówiąc, to nigdy wcześniej nie jeździłem stopami i nie byłem do końca przekonany do tego pomysłu. Tu znowu wychodzą na wierzch jakieś dziwne cechy mojej osobowości - nie przepadam za interakcjami z nieznajomymi, nie lubię prosić ludzi o pomoc, nie lubię niepewności. Coś w tym stylu, ale pracuję nad tym. W każdym razie autobus to był zły pomysł. Mimo, że pani w informacji powiedziała nam gdzie mamy iść i ile czekać na busa do Monolithos (jeździ jeden dziennie i może się spóźniać), to nie udało się go złapać. Przystanki autobusowe na Rodos są tylko dla wtajemniczonych - brak jakiegokolwiek rozkładu (u nas była tabliczka z napisem "east coste lane" z godzinami odjazdów co 15 minut, ale brak informacji, o jakie niby autobusy miałoby chodzić), autobusy bez numerów, zatrzymujące się na minutę i odjeżdżające dalej. Bezsensownie siedzieliśmy tam dwie godziny pytając się kierowców czy jadą do Monolithos, albo "somewhere on the east coste", po czym ci kręcili głowami, mruczeli coś po grecku i odjeżdżali. Raz chyba jeden odpowiedział twierdząco, ale jak pobiegliśmy po plecaki, to i tak odjechał. Nie wyszło, ale jak patrzę na to z perspektywy czasu, to cieszę się wielce z tego, że nie wyszło, bo sporo by nas ominęło.

6. PLAŻA W KLIMACIE INDUSTRIALNYM
"Walić to, idziemy łapać stopa". No to ruszamy ulicą na wschód i łapiemy. Dobrze się było ruszyć z lotniska, bo zaraz obok stało małe, zakurzone miasteczko przesiąknięte greckim klimatem. Wtedy dopiero dotarło do mnie, że faktycznie przygoda się zaczęła. Pierwszy samochód złapaliśmy bardzo szybko, ale też za daleko na mapie się nie posunęliśmy. Tak czy siak, dla mnie, nieprzyzwyczajonego do podróżowania w ten sposób, było to bardzo pozytywne doświadczenie. Jakaś starsza para w malutkim samochodziku, ledwie się wcisnęliśmy w trójkę z plecakami na tylne siedzenia. Państwo dobrze mówiący po angielsku i bardzo mili. Trochę pogawędziliśmy, polecili nam plażę przy swoim rodzinnym miasteczku i zwiedzanie miasteczka także. Dlaczego by nie? Nic nie stoi na przeszkodzie, aby zagnieździć się już tutaj (ta miejscowość chyba się zwała Soroni, ale pewien nie jestem). Idziemy na plażę, słońce grzeje, piaseczek biały, ale poza tym to tak płasko i bez rewelacji. Stwierdzamy, że trzeba się przejść wzdłuż wody i znaleźć jakieś ciekawsze miejsce. Niestety, im dalej szliśmy, tym więcej wszędzie było śmieci, dookoła wyrosły jakieś działki uprawne, skąd co chwilę obszczekiwał nas jakiś pies, aż dotarliśmy do podnóża wielkiej, dymiącej fabryki. Trochę nie w naszym guście, więc wróciliśmy na główną plażę, aby zebrać siły przed kolejnym łapaniem stopa. To jak już byliśmy przy wodzie, to grzechem byłoby nie popływać, więc zakładamy na siebie cały osprzęt - płetwy, maski, rurki i hop w głąb spienionej toni. Widoczność absolutnie zerowa, jak tak płynąłem do przodu na głębsze rejony, to w pewnym momencie zaryłem kolanami o przybrzeżny piach, tak bardzo straciłem orientację. Po półgodzinie bezowocnego poszukiwania satysfakcji z pływania, daliśmy sobie spokój, zebraliśmy manatki i czym prędzej opuściliśmy to miejsce z nadzieją, że cała wyspa tak nie wygląda.

7. ELIZABETH
Kolejne auto łapaliśmy dużo dłużej niż za pierwszym razem. Oczekiwanie osładzały nam trochę winogrona jumane z czyjegoś ogródka (ale tam winogron pełno, to raczej nikt by nam nie miał tego za złe, mam nadzieję). Już zaczynało się ściemniać i godziliśmy się z myślą o pierwszym noclegu na syfiastej plaży, ale w końcu zlitowała się nad nami babeczka w całkiem fajnej, czarnej półterenówce. Nazywała się Elizabeth i jeżeli po pierwszym stopie byłem pozytywnie zaskoczony miłymi tubylcami, to po tej przejażdżce tryskałem zachwytem. Elizabeth podjechała do swojej docelowej miejscowości, gdzie była umówiona ze znajomymi, po czym stwierdziła, że podjedziemy jeszcze trochę i koniec końców podwoiła długość swojej trasy, a przecież musiała jeszcze wrócić. Rozmawialiśmy cały czas, była zafascynowana stylem naszej wędrówki i trochę zaniepokojona tym, że będziemy spać nie wiadomo gdzie. Dała nam swój numer telefonu i powiedziała, że w razie kłopotów mamy do niej dzwonić. Zabawne było dla mnie, jak zaczęła nas ostrzegać przed Cyganami. Nie spodziewałem się Cyganów na Rodos, najwyraźniej są wszędzie. Dobrze było ponarzekać na wspólne tematy. Do Monolithos nas oczywiście nie odwiozła, bo to daleko, ale wysiedliśmy w Kamiros Skala przy szlaku wiodącym na plażę. Połowa trasy do celu zrobiona.

8. AMIROS SKALA
Najpierw Kuba z Magdą wybrali się na zwiady do miasteczka w celu znalezienia czegoś do jedzenia. Ja zostałem na rozdrożu, pisałem w pamiętniku i pilnowałem plecaków. Robiło się już ciemno. Muszę przyznać, że tak, jak na początku śmiałem się z przestróg Elizabeth o Cyganach, tak teraz, siedząc w półmroku samemu przy drodze, z podejrzliwością mierzyłem wzrokiem każdy przejeżdżający samochód czy skuter. Wydawało mi się, że kierowcy są zbyt śniadzi, nawet jak na Greków. Trochę paranoja, a do tego rozbolała mnie głowa. W końcu wrócili moi kompani z jakimiś warzywkami w siatce. Zakup został dokonany w restauracji, bo oczywiście sklepy w małych miasteczkach to ewenement. Kuba z uśmiechem powiedział żebym zakładał plecak i idziemy na imprezę. Nie wiedziałem o co chodzi, ale wywnioskowałem, że poznali jakiegoś lokalsa i dostali zaproszenie, czy coś. Nie powiem abym miał na to ochotę, bo głowa coraz bardziej mi dokuczała, ale co zrobić? Ruszyliśmy w dół drogi do miasteczka. W pewnym momencie zauważyłem całkiem ciekawą panoramę rozciągającą się po stronie morza - naturalna, skalista zatoka, z wielką kamienną bryłą osadzoną po środku. Zaproponowałem sprawdzenie tego miejsca pod kątem noclegu, czym zepsułem Kubie zabawę, bo chciał mnie tam zaprowadzić trzymając w nieświadomości i zrobić niespodziankę cudownym miejscem, które znalazł z Magdą. Uradowany, że jednak nie idziemy na żadną balangę, zboczyłem w wąską ścieżynkę prowadzącą we właściwym kierunku. Było już kompletnie ciemno.

9. PIERWSZY DZIEŃ SIĘ KOŃCZY
Dróżka wiła się pomiędzy wysokimi krzakami, rozgałęziała się w stronę czyjejś działki, potem wiodła pod wzgórzem, gdzie na szczycie stało czyjeś imponujące domostwo (niestety obszczekał nas stamtąd jakiś pies), aż nagle kończyła się na skalistym klifie ok. 10 metrowej wysokości. Dalej dało rade jeszcze wyjść na wielką skalistą platformę wychodzącą w morze, ale trzeba było uważać, aby nie spaść. Na pewno było tam fajnie, ale z drugiej strony zaczynałem czuć też jakiś wewnętrzny niepokój. Być może jego źródłem były opowieści o Cyganach, może ból głowy, albo szczekanie psa w oddali, ale jakoś tak nie czułem się do końca komfortowo i chciałem szybko iść do spania. Trochę to zasmuciło Kubę, bo wymarzyło mu się ognisko na skalnej platformie, ale jako że nie było chętnych, to sobie odpuścił. Z tym spaniem też nie było tak prosto jakbym chciał. Teren dookoła wszędzie falował i był zarośnięty, a jedyny płaski obszar to skalista półka wieńcząca klif na którym staliśmy. Nie za bardzo dało się tam rozbić namiot, ale o szukaniu lepszego miejsca już nie mogło być mowy. W sumie namiot i tak nie był potrzebny, bo było ciepło. To, co mnie martwiło, to fakt, że wziąłem tylko dosyć drogą, samopompującą się karimatę, a wszędzie pełno było ostrych kamyczków i bałem się, że ją przebiję. Na szczęście mama wcisnęła mi kawałek jakiejś starej karimaty coby na niej siedzieć. Nie była zbyt wielka, nogi wystawały w całości poza nią, ale jestem dosyć tolerancyjny na wszelkie niewygody. Jak już się zakutałem w śpiwór, wyciągnąłem "wygodnie" na nierównej skale osypanej kamulcami i spojrzałem w niesamowicie rozgwieżdżone niebo, automatycznie poczułem się lepiej. Kocham to uczucie, kiedy leżę płasko na ziemi i patrzę się w gwiazdy. Uświadamiam sobie wtedy, że mam nad sobą nieskończoność, a pod sobą planetę stanowiącą cały mój świat. Zasypiam.




 Widok morza z pozycji osoby śpiącej
 Widok osób śpiących z pozycji morza
Widok morza ze skarpy

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz