PROLOG Z RODOS
1. TELEFON
1. TELEFON
Druga
połowa sierpnia, siedzę w domu bez żadnych konkretnych pomysłów
na koniec wakacji, trochę się przejmuję pewnymi szkolnymi
sprawami, trochę trwa marazm. Nagle dostaję telefon od Kuby: "Ej,
Tymon. Lecisz ze mną i z Magdą na Rodos w przyszłym tygodniu?".
"Chwila, chwila" myślę sobie. Lubię podróże, ale
niestety często mam problem z nagłymi, spontanicznymi akcjami. Jak
coś ma się gwałtownie zmienić w najbliższym czasie, to,
niestety, standardową reakcją jest wycofanie. Tak było i tym
razem, więc po prostu obiecałem, że się zastanowię. Pod
stwierdzeniem "zastanowię się" mam na myśli "zapytam
mamę o zdanie". Mama w kwestii podróżowania jest dla mnie
absolutną mentorką, sama jeździ dziesięć razy częściej ode
mnie i na dziesięć razy bardziej hardcore'owe wyprawy, więc
konsultacja jest obowiązkowa. W sumie chodziło też o aspekt
finansowy. Oczywiście usłyszałem, że to wręcz obowiązek, żebym
leciał na Rodos skoro bilety są takie tanie (300 zł w obie
strony), więc machina ruszyła.
2. PRZYGOTOWANIA
Mieliśmy
tam siedzieć dwa tygodnie, planu w zasadzie żadnego nie było, mapy
też nie. Ot, same ogólniki: jeździmy stopem, śpimy na dziko po
plażach, nurkujemy, łapiemy ośmiornice. Brzmi dobrze.
Załadowaliśmy plecaki i ruszyliśmy na lotnisko. Co do plecaków to
wyszła całkiem ciekawa rozbieżność - mój ważył ZDECYDOWANIE
mniej niż moich towarzyszy. Wynikało to z nieco innych
przyzwyczajeń odnośnie wyjazdów. Ja na podróże w zasadzie zawsze
jeździłem z mamą i wypady te najczęściej były porządnie
rozplanowane, skupiające się na pokonywaniu dużych ilości
kilometrów każdego dnia, głównie gdzieś w górach. Dlatego
sprawą kluczową było dźwiganie na plecach ciężaru jak
najmniejszego (jak widzę jak się pakuje moja mama to czasami mam
wrażenie, że trochę przesadza - cięcie gąbki do mycia naczyń na
dwie części i zabieranie jednej z nich to mój absolutny faworyt,
cały gram mniej). U Kuby w plecaku była na przykład wielka
patelnia.
3. LOT
Dobra,
wsiadamy do samolotu, lecimy. Tu się pochwalę, że to był mój
pierwszy lot w życiu. Jakie wrażenia? Niewygodnie, mało miejsca
(jestem dość duży), od razu zasnąłem bo lot był w godzinach
bardzo wczesnoporannych i przed nim za bardzo nie odpoczywaliśmy.
Jak się obudziłem, to już lądowaliśmy, czyli raczej dobrze, bo
przez większość lotu i tak widać tylko chmury albo wodę. Czyli
bez ekscytacji proporcjonalnej do skali wydarzenia, bo jak się
głębiej zastanowić, to to w sumie nie byle co. Siedzisz w
metalowej puszce, która dzięki tęgim umysłom pokoleń inżynierów
i naukowców jest w stanie wzbić się w powietrze na wysokość
większą niż sam Mount Everest i pokonać tysiące kilometrów do
obranego celu, w dodatku przyklejasz nos do małej szybki dzielącej
Cię od otoczenia ekstremalnie nieprzyjaznego życiu. A ja narzekam,
że niewygodnie i zasypiam. Taki już ze mnie ignorant.
4. CO
DALEJ?
Jesteśmy
na miejscu, wychodzimy z samolotu, w twarz uderza fala gorącego
powietrza. Na lotnisku czym prędzej przebieramy się w maksymalnie
letnie zestawy - sandały, kapelusz, hawajska koszula. Znajdujemy
informację turystyczną, gdzie zaopatrujemy się w mapkę wyspy
(która wystarczy nam już w zasadzie do końca), dowiadujemy się
też o tym, że wschodnia strona wyspy jest zdecydowanie mniej
"turystyczna". Decyzja jest błyskawiczna - jedziemy
wzdłuż wschodniego wybrzeża. Trochę na chybił trafił wyznaczamy
sobie na cel miasteczko Monolithos "bo tam chyba będzie fajne
to wybrzeże", co było oczywiście opinią wyjętą z kosmosu,
ale jakiś cel mieć trzeba było, chociażby po to, aby łapiąc
stopa mieć co wskazać na mapie.
5. AUTOBUSY
KANAŁAMI
Nie
jestem pewien dlaczego, ale najpierw próbowaliśmy dostać się do
Monolithos autobusem. To mógł być mój pomysł, bo, szczerze
mówiąc, to nigdy wcześniej nie jeździłem stopami i nie byłem do
końca przekonany do tego pomysłu. Tu znowu wychodzą na wierzch
jakieś dziwne cechy mojej osobowości - nie przepadam za
interakcjami z nieznajomymi, nie lubię prosić ludzi o pomoc, nie
lubię niepewności. Coś w tym stylu, ale pracuję nad tym. W każdym
razie autobus to był zły pomysł. Mimo, że pani w informacji
powiedziała nam gdzie mamy iść i ile czekać na busa do Monolithos
(jeździ jeden dziennie i może się spóźniać), to nie udało się
go złapać. Przystanki autobusowe na Rodos są tylko dla
wtajemniczonych - brak jakiegokolwiek rozkładu (u nas była
tabliczka z napisem "east coste lane" z godzinami odjazdów
co 15 minut, ale brak informacji, o jakie niby autobusy miałoby
chodzić), autobusy bez numerów, zatrzymujące się na minutę i
odjeżdżające dalej. Bezsensownie siedzieliśmy tam dwie godziny
pytając się kierowców czy jadą do Monolithos, albo "somewhere
on the east coste", po czym ci kręcili głowami, mruczeli coś
po grecku i odjeżdżali. Raz chyba jeden odpowiedział twierdząco,
ale jak pobiegliśmy po plecaki, to i tak odjechał. Nie wyszło, ale
jak patrzę na to z perspektywy czasu, to cieszę się wielce z tego,
że nie wyszło, bo sporo by nas ominęło.
6. PLAŻA
W KLIMACIE INDUSTRIALNYM
"Walić
to, idziemy łapać stopa". No to ruszamy ulicą na wschód i
łapiemy. Dobrze się było ruszyć z lotniska, bo zaraz obok stało
małe, zakurzone miasteczko przesiąknięte greckim klimatem. Wtedy
dopiero dotarło do mnie, że faktycznie przygoda się zaczęła.
Pierwszy samochód złapaliśmy bardzo szybko, ale też za daleko na
mapie się nie posunęliśmy. Tak czy siak, dla mnie,
nieprzyzwyczajonego do podróżowania w ten sposób, było to bardzo
pozytywne doświadczenie. Jakaś starsza para w malutkim
samochodziku, ledwie się wcisnęliśmy w trójkę z plecakami na
tylne siedzenia. Państwo dobrze mówiący po angielsku i bardzo
mili. Trochę pogawędziliśmy, polecili nam plażę przy swoim
rodzinnym miasteczku i zwiedzanie miasteczka także. Dlaczego by nie?
Nic nie stoi na przeszkodzie, aby zagnieździć się już tutaj (ta
miejscowość chyba się zwała Soroni, ale pewien nie jestem).
Idziemy na plażę, słońce grzeje, piaseczek biały, ale poza tym
to tak płasko i bez rewelacji. Stwierdzamy, że trzeba się przejść
wzdłuż wody i znaleźć jakieś ciekawsze miejsce. Niestety, im
dalej szliśmy, tym więcej wszędzie było śmieci, dookoła wyrosły
jakieś działki uprawne, skąd co chwilę obszczekiwał nas jakiś
pies, aż dotarliśmy do podnóża wielkiej, dymiącej fabryki.
Trochę nie w naszym guście, więc wróciliśmy na główną plażę,
aby zebrać siły przed kolejnym łapaniem stopa. To jak już byliśmy
przy wodzie, to grzechem byłoby nie popływać, więc zakładamy na
siebie cały osprzęt - płetwy, maski, rurki i hop w głąb
spienionej toni. Widoczność absolutnie zerowa, jak tak płynąłem
do przodu na głębsze rejony, to w pewnym momencie zaryłem kolanami
o przybrzeżny piach, tak bardzo straciłem orientację. Po
półgodzinie bezowocnego poszukiwania satysfakcji z pływania,
daliśmy sobie spokój, zebraliśmy manatki i czym prędzej
opuściliśmy to miejsce z nadzieją, że cała wyspa tak nie
wygląda.
7. ELIZABETH
Kolejne
auto łapaliśmy dużo dłużej niż za pierwszym razem. Oczekiwanie
osładzały nam trochę winogrona jumane z czyjegoś ogródka (ale
tam winogron pełno, to raczej nikt by nam nie miał tego za złe,
mam nadzieję). Już zaczynało się ściemniać i godziliśmy się z
myślą o pierwszym noclegu na syfiastej plaży, ale w końcu
zlitowała się nad nami babeczka w całkiem fajnej, czarnej
półterenówce. Nazywała się Elizabeth i jeżeli po pierwszym
stopie byłem pozytywnie zaskoczony miłymi tubylcami, to po tej
przejażdżce tryskałem zachwytem. Elizabeth podjechała do swojej
docelowej miejscowości, gdzie była umówiona ze znajomymi, po czym
stwierdziła, że podjedziemy jeszcze trochę i koniec końców
podwoiła długość swojej trasy, a przecież musiała jeszcze
wrócić. Rozmawialiśmy cały czas, była zafascynowana stylem
naszej wędrówki i trochę zaniepokojona tym, że będziemy spać
nie wiadomo gdzie. Dała nam swój numer telefonu i powiedziała, że
w razie kłopotów mamy do niej dzwonić. Zabawne było dla mnie, jak
zaczęła nas ostrzegać przed Cyganami. Nie spodziewałem się
Cyganów na Rodos, najwyraźniej są wszędzie. Dobrze było
ponarzekać na wspólne tematy. Do Monolithos nas oczywiście nie
odwiozła, bo to daleko, ale wysiedliśmy w Kamiros Skala przy szlaku
wiodącym na plażę. Połowa trasy do celu zrobiona.
8. AMIROS
SKALA
Najpierw
Kuba z Magdą wybrali się na zwiady do miasteczka w celu znalezienia
czegoś do jedzenia. Ja zostałem na rozdrożu, pisałem w pamiętniku
i pilnowałem plecaków. Robiło się już ciemno. Muszę przyznać,
że tak, jak na początku śmiałem się z przestróg Elizabeth o
Cyganach, tak teraz, siedząc w półmroku samemu przy drodze, z
podejrzliwością mierzyłem wzrokiem każdy przejeżdżający
samochód czy skuter. Wydawało mi się, że kierowcy są zbyt
śniadzi, nawet jak na Greków. Trochę paranoja, a do tego rozbolała
mnie głowa. W końcu wrócili moi kompani z jakimiś warzywkami w
siatce. Zakup został dokonany w restauracji, bo oczywiście sklepy w
małych miasteczkach to ewenement. Kuba z uśmiechem powiedział
żebym zakładał plecak i idziemy na imprezę. Nie wiedziałem o co
chodzi, ale wywnioskowałem, że poznali jakiegoś lokalsa i dostali
zaproszenie, czy coś. Nie powiem abym miał na to ochotę, bo głowa
coraz bardziej mi dokuczała, ale co zrobić? Ruszyliśmy w dół
drogi do miasteczka. W pewnym momencie zauważyłem całkiem ciekawą
panoramę rozciągającą się po stronie morza - naturalna, skalista
zatoka, z wielką kamienną bryłą osadzoną po środku.
Zaproponowałem sprawdzenie tego miejsca pod kątem noclegu, czym
zepsułem Kubie zabawę, bo chciał mnie tam zaprowadzić trzymając
w nieświadomości i zrobić niespodziankę cudownym miejscem, które
znalazł z Magdą. Uradowany, że jednak nie idziemy na żadną
balangę, zboczyłem w wąską ścieżynkę prowadzącą we właściwym
kierunku. Było już kompletnie ciemno.
9. PIERWSZY
DZIEŃ SIĘ KOŃCZY
Dróżka
wiła się pomiędzy wysokimi krzakami, rozgałęziała się w stronę
czyjejś działki, potem wiodła pod wzgórzem, gdzie na szczycie
stało czyjeś imponujące domostwo (niestety obszczekał nas stamtąd
jakiś pies), aż nagle kończyła się na skalistym klifie ok. 10
metrowej wysokości. Dalej dało rade jeszcze wyjść na wielką
skalistą platformę wychodzącą w morze, ale trzeba było uważać,
aby nie spaść. Na pewno było tam fajnie, ale z drugiej strony
zaczynałem czuć też jakiś wewnętrzny niepokój. Być może jego
źródłem były opowieści o Cyganach, może ból głowy, albo
szczekanie psa w oddali, ale jakoś tak nie czułem się do końca
komfortowo i chciałem szybko iść do spania. Trochę to zasmuciło
Kubę, bo wymarzyło mu się ognisko na skalnej platformie, ale jako
że nie było chętnych, to sobie odpuścił. Z tym spaniem też nie
było tak prosto jakbym chciał. Teren dookoła wszędzie falował i
był zarośnięty, a jedyny płaski obszar to skalista półka
wieńcząca klif na którym staliśmy. Nie za bardzo dało się tam
rozbić namiot, ale o szukaniu lepszego miejsca już nie mogło być
mowy. W sumie namiot i tak nie był potrzebny, bo było ciepło. To,
co mnie martwiło, to fakt, że wziąłem tylko dosyć drogą,
samopompującą się karimatę, a wszędzie pełno było ostrych
kamyczków i bałem się, że ją przebiję. Na szczęście mama
wcisnęła mi kawałek jakiejś starej karimaty coby na niej
siedzieć. Nie była zbyt wielka, nogi wystawały w całości poza
nią, ale jestem dosyć tolerancyjny na wszelkie niewygody. Jak już
się zakutałem w śpiwór, wyciągnąłem "wygodnie" na
nierównej skale osypanej kamulcami i spojrzałem w niesamowicie
rozgwieżdżone niebo, automatycznie poczułem się lepiej. Kocham to
uczucie, kiedy leżę płasko na ziemi i patrzę się w gwiazdy.
Uświadamiam sobie wtedy, że mam nad sobą nieskończoność, a pod
sobą planetę stanowiącą cały mój świat. Zasypiam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz